Felieton

Wallander udaje Hamleta

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Wallander+udaje+Hamleta-72965
Komisarz Kurt Wallander grany w brytyjskim serialu przez Kennetha Branagha – niedawno pojawił się u nas na DVD – jest parodią egzystencjalnego cierpienia detektywów.

Każdy detektyw, niezależnie od tego, czy pracuje dla państwa, kościoła czy dla siebie, cierpi. By to dostrzec, nie trzeba zaglądać do ich wnętrza – można czytać w nich jak w otwartej księdze, wszystko jest na wierzchu. Nocne koszmary albo bezsenność. Walące serce i suchość w gardle. Wóda lekarka, mnóstwo przyjaciół papierosów, zmęczona żuchwa od żucia tych podłych pastylek antynikotynowych. Łykane garściami prawdziwe piguły antydepresyjne, kłopoty w łóżku, które bynajmniej nie wynikają z mało zbilansowanej diety, w której brakuje selera, pora, bakłażanów, korzeni pietruszki, sałaty i papryki. Wrzody – kłopoty z brzuchem, które pośrednio wynikają z nie jedzenia selera, pora, bakłażanów, korzeni pietruszki, sałaty i papryki, a jedzenia wyłącznie kebabów, kiełbas, kiełbasek, hot-dogów, czekoladowych batonów i słonych chipsów.

Andrzej Gajewski, bohater "Gliny" Władysława Pasikowskiego, detektyw z wydziału zabójstw, jedno z niewielu udanych dzieci telewizji publicznej, zwykł mawiać: "Zbrodnia brudzi każdego". Może i każdego, ale na pewno nie każdego po równo. Gajewski w serialu utytłany jest jak nikt – codzienne obcowanie ze śmiercią zmieniło go. Jest teraz raną, rozpaczą, jest na drodze, z której nie ma powrotu. Sara Linden, niepozorna blondynka z świetnego serialu "The Killing", "pracująca w zabójcach" też to w sobie ma. To cierpienie. I choć próbuje się od niego oderwać, zmienić miejsce zamieszkania, nawyki, nawet stan cywilny – nic z tego. Nie ucieknie do tego, co zobaczyła, pracując w policji. Patrzy człowiek na nią i od razu wie, że ze ślubu nic nie będzie. Sara zawsze będzie tkwić w kryminalnym bagnie. Tkwić w naszym imieniu, w imieniu społeczeństwa, a może w imię dziwnie pojmowanej przez siebie misji dziejowej. Tak czy inaczej – masakra.



Masakra w nadmiarze staje się jednak śmieszna. Wallander grany przez Kennetha Branagha"Wallander" pojawił się u nas niedawno na DVD – jest parodią egzystencjalnego cierpienia detektywów. Dziwne. Proza Heninga Mankella jest raczej sucha i lakoniczna. Historie opowiedziane są w trzeciej osobie. Klasyczny narrator kreuje świat przedstawiony, wchodzi do głowy Wallandera. Wie wszystko, ale poprzez tę swoją wiedzę wzmaga w czytelniku dystans, a nie rozedrganie. Mankella oczywiście od czasu do czasu ponosi – gdzieniegdzie, w kolejnych częściach serii zdaje się, że coraz częściej (patrz: "Niespokojny człowiek", pożegnanie z policjantem z Ystad). Pisarz czasami serwuje czytelnikowi sentencje w rodzaju "jest czas życia i czas śmierci", ale trzeba przyznać, że się pilnuje. Fani książek Szweda, w tym sam Slavoj Žižek, podkreślają, że udało mu się połączyć konwencję z życiem, kryminalne historie z historią "długiego i bolesnego rozpadu szwedzkiego państwa opiekuńczego". To właśnie tło jest siłą tych powieści. Wydaje się, że do tego tła – nieefektownego, nieciekawego, uporządkowanego, ale ponurego – idealnie przystaje bohater. To zwykły facet, niespecjalnie przystojny, niespecjalnie brzydki. Ma brzuch i cukrzycę, tylko czasami jest błyskotliwy, często się złości i czepia o wszystko. Może i cierpi za świat, ale wydaje się, że przede wszystkim ma depresję. Żyje w kryształowym pałacu, skandynawskiej szklarni, ale otaczają go brudne szyby, banalna szarość.


"Wallander" (szwedzki)

Równie mało spektakularny jak książki jest szwedzki serial o Kurcie Wallanderze, z Kristerem Henrikssonem w roli głównej. W interpretacji Henrikssona bohater Mankella jest po prostu nudziarzem, niewiele różniącym się od reszty facetów, skrytym człowiekiem Północy, z którego twarzy niewiele można wyczytać. Krajobraz równa do niego: pagórki jak pagórki, lasy jak lasy, Ystad jak każde inne średnie miasto. Wszystko to mamy i u nas. Nie mamy już jednak tego, co zaprezentowali Brytyjczycy we własnej wersji opowieści o Wallanderze. Chyba nikt nie ma. W brytyjskim serialu wszystko jest malownicze i stylowe: melancholijne rezydencje na odludziu, jasne, przestronne komisariaty, nawet chłopskie zagrody. Kamera na każdym kroku śpiewa pieśń o majestacie przyrody. Te krople deszczu, każda jak epifania, ten wiatr o metafizycznej sile, mgła jak prawdziwa tajemnica. Człowiek patrzy na ten spektakl i oczom nie wierzy. Równie trudno mu pojąć to, co robi Kenneth Branagh. Branagh jedzie Hamletem. Oczy bez przerwy w ruchu: raz widać w nich smutek, raz rozgoryczenie, raz zadumę, a wszystko maksymalne: smutek, że świat taki zły, rozgoryczenie, że ludzie nigdy nie będą lepsi niż zwierzęta, zaduma nad zagadnieniem prawdy ontologicznej. Cyrk na kółkach. Jego tak boli, że aż trudno uwierzyć, że w ogóle chodzi, a przecież on nie tylko chodzi, ale także jeździ samochodem. Brytyjski aktor cierpi w tym swoim nierzeczywistym, serialowym świecie za miliony, ale w jego empatię trudno uwierzyć – jest pozorowana. Zbyt doskonała.

 
"Wallander" (brytyjski)

Ciekawe, że zachodni twórcy zawsze poprawiają skandynawskie kino w podobny sposób: zostawiają fabułę, obdarzają bohaterów angielskim językiem, a ponowoczesny krajobraz zamieniają w krajobraz baśniowy: wybujały, wyniosły i groźny. Czyżby w ogóle nie interesowały ich opowieści o "rozpadzie państwa opiekuńczego"? Że nie interesują ich obce języki, to jasne.