Świetna recenzja Bartosza Żurawieckiego ukazała się we wrześniowym "Filmie" (btw: zmiany wygląd/treść, moim zdaniem, w dobrym kierunku!). Coś musi zapełniać pustkę między mocnymi filmami z przesłaniem a papką dla mas.
po obejrzeniu tego znakomitego filmu napisałem swoją recenzję, wysłałem do centrali ;-) ale kiedy to się tu ukaże... ;-)
No jasne, że mogę, jakiś przymulony jestem ostatnio ;-)
Dziewięć piosenek i jeszcze więcej stosunków seksualnych to rdzeń nowego filmu Winterbottoma. Rozkosz muzyczna przeplata się i łączy z cielesną a cały orgiastyczny misz-masz studzą widoki Antarktydy - krainy nieskażonej, zachowującej pamięć o człowieku.
"9 Songs" to jednak przede wszystkim opowieść (a może opowiastka, film trwa bowiem nieco ponad godzinę) o zaskakującej różnorodności. Nagle okazuje się, że łóżkowe sceny nie muszą być wyłącznie "przerywnikiem", mogą samodzielnie tworzą sugestywną historię miłosną. Wspomniana przeze mnie Antarktyda przestaje być u Winterbottoma białą plamą i staje się miejscem, które warto odkrywać. Nowa rockowa scena muzyczna także nie jawi się jako monolit.Monumentalnie "wygrzane" przez Von Bondies "C'mon c'mon" symbolicznie kontrastuje choćby z rozmarzonym Elbow.
Co ważne, muzyka w "Dziewięciu piosenkach" nie jest tylko tłem fabuły. Podobnie jak w "Exils" tworzy z nią nierozerwalną całość wysunięta
na najpierwszy plan. Znakomite "Jacqueline" Franz Ferdinand (tak na marginesie: nowy singiel muzyków FF - "Do you want to" bardzo by do "9 songs" pasował...), w którym Alex Kapranos śpiewa "It's always better on holiday / So much better on holiday" bardzo trafnie definiuje stan permanentnych wakacji (Jarmusch się kłania) Matta (Kieran O'Brien) i Lisy (Margot Stilley). Trudno też nie wsłuchać się w kończące film "Love Burns" Black Rebel Motorcycle Club. Tam słowa "Now she's gone and love burns inside me" kwitują roczną rozłąkę, na którą naszych milusińskich skazuje wyjazd Lisy do USA. Krótko, na temat i jakże pięknie.
W świetnej recenzji "9 songs" (FILM, wrzesień 2005) jej autor, Bartosz Żurawiecki, pisze: "'9 Songs' przeminą, ulotnią się. To film nieważny. Ale ta nieważność wywołuje głęboki oddech ulgi." Żurawiecki ocenia film na cztery punkty w sześciopunktowej skali. Dla mnie głęboki oddech ulgi wart jest noty najwyższej.
__
Pozdrawiam,
Krzysiek.
To ciekawe zdanie (niestety ciągle jescze nie dotarłam do zachwalanej recenzji z Filmu): być może rzeczywiście nie jest to film ważny, a jednak jakoś mi się z pamięci nie ulatnia. Obejrzałam go dwukrotnie i nadal wydaje mi się filmem bardzo szczególnym, odświętnym, odartym z codzienności. Nawet lot nad bielą Antarktydy nabiera raczej symbolicznego posmaku niż przedsmaku czysto zawodowych doświadczeń. Urywki z książki o Antarktydzie można odnieść do przeżyć kochanków, do ich czułego a zarazem szorstkiego związku. Czy miłość do Lisy nie jest jak miłość do trudnego polarnego krajobrazu?
Myślę, że "9 songs" na pewno zapada w pamięć i z niej nie ulatuje. Ulotność w recenzji Żurawieckiego rozumiem raczej jako lekkość filmu jeśli chodzi o przesłanie, przekaz. Trend jest taki, że prawie każdy chce przez swój film krzyczeć (nie żeby to było złe, mam raczej na myśli przesyt takiej formy). Winterbottom przez "9 songs" nawet nie mówi, podsuwa tylko opowieść, muzykę i obrazy, a widz może sobie z tym zrobić co zechce.
Piszesz, że to film odświętny - świetne określenie, brakowało mi tego słowa, gdy pisałem recenzję. Jest w nim z pewnością coś szlachetnego. Co do Antarktydy i jej opisów - to faktycznie może być symbolika, ale na całe szczęście nie jest nachalna. To zburzyłoby wspomnianą zbawienną lekkość.
Jeśli chodzi o lekkość, rzeczywiście tak się ten film ogląda (przynajmniej mnie). Lekko w sensie świeżości, naturalności a również refleksyjności, którą przejawia Matt, nb świetny gość.
Obawiam się, że trochę za krótka jest ta Twoja recenzja i będziesz musiał coś dopisać, aby spełnić wymogi ilościowe;) Czytałem recenzję w 'Filmie', która ukazywała film od tej lepszej strony. Bynajmniej dostrzegała, że taka jego strona dla widza może istnieć. Zupełnie tego nie rozumie osoba, która zrecenzowała go w konkurencyjnej 'Cinemie'. Może kiedyś obie gazety były różne, ale teraz prezentują w sumie podobny poziom. Z przymróżeniem oka zazwyczaj traktuję recenzje, a z ciekawości czytam. Właściwie nie ma filmu dla każdego. Ten na pewno może się nie spodobać. Co więcej swym brakiem puenty, jakiejś empatii, pokazania namacalnego 'sensu' tego co widzimy nie broni się sam. Winterbottom nie ocenia, nie wdziera się swą historię, nie ingeruje. Troszkę podobne wrażenie robi 'Hole in the heart' Moodysoon'a.
Świetnie! Będę się mógł poczuć przez chwilę jak Kazik nagrywjący z Kultem "Piosenkę młodych wioślarzy" z zapętlonym "ojojojoj" w czasach, gdy płacili za długość ;-)
Co do prasowych recenzji "9 songs" jedynie tekst Żurawieckiego charakteryzuje zdrowe podejście do tematu. Bez komentarza pozostawiam głosy nt. chociażby urody aktorów (na marginesie: dialog z jedenastej minuty: "Myślisz, że wyglądam jak chłopak? - Tak, to mi się podoba" załatwia sprawę). Co było do przewidzenia, media rozpływają się w swojej ukochanej atmosferze histerii i skandalu. Dziwi fakt, że Wszechpolacy nie okupują jeszcze sal kinowych (it's just a question of time).
Pragnę podkreślić, że nigdy nie chciałem i nie chcę wygłaszać autorytarnych sądów (przeciwnie, jakiekolwiek przejawy despotyzmu napawają mnie wstrętem). Oczywiście, że komuś film może się nie podobać, boleję jednak nad tym, że 'argumenty' strony atakującej są mocno tendencyjne. Piszesz o braku puenty - dla mnie, jakakolwiek klamra zniszczyłaby lekkość, która buduje odświętną (trzymam się Twojego określenia, Klitajmestra) atmosferę filmu. Trudno się jednak nie zgodzić z tym, że takie niedopowiedzenie może być przyczyną ataków.
Pozdrawiam.
Dla mnie najlepszym podsumowaniem "Nine Songs" są zamieszczone w dodatku do piątkowej GW słowa, że film:
"(...) pozostawia w głębokiej obojętnosci. Gdyby seks był równie nudny, ludzkość by wymarła.";-)
(Paweł Mossakowski)
Sprostowanie: zdrowe podejście ma też (jak zwykle) Małgorzata Sadowska z "Przekroju".
A co do recenzji w GW - ciekawe czy nadejdzie dzień, gdy w jakiejś kwestii (filmowej oczywiście) zgodzę się z Pawłem Mossakowskim ;-)