Ostatni samuraj to banał na miarę Rambo, albo soweickiego Kapitana Zajcewa...
film można streścić w trzech zdaniach:
1. Amerykański zblazowany bohater przeżywający w kółko tragedię generała
Custera i zbrodnie popełnione na Indianach trafia do nieucywilizowanych
zblazowanych japońskich samurajów po to, żeby odkryć swoją głęboko tkwiącą
szlachetność.
2. Przy okazji oświeca nie tylko swoich prymitywnych japońskich przyjaciół,
ale i tych japończyków, którzy zdążyli sią już sprzedać amerykańskiemu
eshtalishmentowi.
3. Na koniec okazuje się, że zblazowany Amerykanin jest nie tylko najlepszym i
najszlachetniejszym z Amerykanów, ale także ostatnim samurajem, czyli
najlepszym z Japończyków.
Innymi słowy w jednym filmie współczyjemy Indianom i Japończykom, których
niszczą źli Amerykanie i podziwiamy wspaniałego, szlachetnego Amerykanina,
który jest zbawcą tak jednych jak i drugich. A brytjski "piesek Azorek" robi
reportaż z dokonań tego wpspaniałego Amerykanian.
Szkoda, że Monty Python już nie działa, bo może zrobiliby z tego jakąś
sympatyczną parodię... a tak na marginesie, występuje tu ciekawy zbieg
okoliczności ze zbawczą interwencją wspaniałych, szlachetnych Amerykanów w
biednym, nieucywilizowanym Iraku.