Nowy
Ventrura Pons mocno rozczarowuje. Oto reżyser, którego cenię za niepokorność i nonkonformizm tym razem opowiada jak najbardziej konformistyczną, standardową i znaną historię świata. I co gorsza czyni to w znany sposób.
"Życie na krawędzi" to opowieść o fascynacji młodego chłopaka hazardzistą, który nie zatrzyma się przed żadnym ryzykiem. To przypowieść o magnetycznej sile autodestrukcji osadzona w końcowych latach faszystowskiej dyktatury w Hiszpanii. Choć motywem przewodnim jest próba wyrwania się z ograniczeń drobnomieszczańskiej mentalności, sam film jest zaskakująco wtórny. Od narracji, przez obraz po muzykę (która jest dobra, jeśli ktoś lubi jazz). Wszystko to już było, było, było.
Szkoda.