2 kina, 9 sal i 39 seansów – tak od piątku wygląda filmowa rzeczywistość stolicy. Ruszył bowiem 24. Warszawski Międzynarodowy Festiwal Filmowy. Kilka sekcji konkursowych i pokazy pozakonkursowe, filmy uznanych mistrzów i osób stawiających pierwsze kroki w świecie kina, dzieła znane i te skromniejsze, o których mało kto słyszał. Oto, co przez najbliższe 10 dni czeka kinomanów przebywających aktualnie w Warszawie.
Na festiwalu nie może zabraknąć i redakcji Filmwebu. Poniżej nasza pierwsza relacja.
Wyśnione życie wariata Ciężkie jest życie samotnika, któremu marzy się życie we dwoje. Kiedy już trafi się na odpowiednią kandydatkę, trzeba ją zatrzymać przy sobie za wszelką cenę. Co jednak czynić, kiedy jej obecność nieuchronnie zaczyna działać na nerwach? Najlepiej wyśnić sobie całą sytuację raz jeszcze.
Tak mniej więcej wygląda fabuła
"Opowieści nr 52", debiutu pełnometrażowego Greka
Alexisa Alexiou. Obraz udowadnia, że moda na schizofreniczne filmy jeszcze nie minęła.
"Opowieść nr 52" to taki grecki
"Palimpsest", tylko jeszcze gorszy. Poza zaburzeniem toku narracji mamy obowiązkową ambientową muzę, wyzute z barw niedoświetlone zdjęcia, rozedrganą pracę kamery i oczywiście szalone spojrzenie głównego bohatera. Wszystko to ma składać się na obraz psychozy. Niestety nic z tej układanki nie wychodzi. Reżyser zbyt grubymi nićmi szyje kolejne metafory. Z każdej sceny wyziera udawane szaleństwo. Gdzieś pomiędzy wyczuć można niezły pomysł. Niestety
Alexiou jest zbyt niedoświadczony, by rozpoznać co dobre, a co też należało porzucić.
Niewiele pomagają też aktorzy, sami zresztą stawiający pierwsze kroki w swym fachu.
Kakanakis raz stara się za bardzo, innym razem jakby w ogóle nie wczuł się w rolę. Choć z drugiej strony naprawdę trudno było się po nim czegoś więcej spodziewać, kiedy jego rola sprowadzała się do okresowego trzymania za głowę i przewracania oczami.
"Opowieść nr 52" okazała się nieudanym debiutem i nieco spóźnionym filmem. Od czasu porażki
"Numeru 23" powoli wygasa na świecie zainteresowanie tego rodzaju kinem. Trochę szkoda, bo jest temat niezwykle atrakcyjny. (mp)
Krwawe gody "Codziennie niedziela" Nielsa Lauperta to również dzieło debiutanta. Reżyser postawił na sprawdzone środki i prostotę narracji i okazało się to posunięciem strategicznie lepszym. Film opowiada o prawdziwych wydarzeniach, które miały miejsce 12 lat temu w Lipsku. Tego dnia dwóch chłopaków brutalnie zamordowało jedną osobę, a drugą ciężką raniły. Mimo że mieli 16 lat, sądzeni byli jak dorośli; żaden z nich nie okazał skruchy i chyba do dziś nie do końca ją czują.
Laupert przygląda się bohaterom owego feralnego dnia. Tomek i Adam żyją na blokowisku. Ich egzystencja to czarna dziura wypełniona nudą, alkoholem, tanimi dragami i wygłupami. Z pozoru Tomek wydaje się silniejszy, cały czas udowadniając swoją wyższość nad Adamem. Ten jednak okaże się równie twardy - być może nawet bardziej. W ich świecie jest miejsce tylko na wegetację. Kiedy dokonają morderstwa, po raz pierwszy poczują, że żyją. Czy za coś takiego można czuć skruchę?
Mimo technicznych potknięć i braku doświadczenia Laupertowi udało się w surowych obrazach zawrzeć wszystko co najistotniejsze dla zbudowania niejednoznacznego i w miarę pełnego obrazu obu głównych bohaterów. Przesadnie rozbudowana końcówka burzy nieco strukturę i osłabia wymowę filmu. Ale sceny te musiały się znaleźć, jeśli obraz miał stać się filmem pełnometrażowym. Laupert musi popracować nad warsztatem scenariuszowym, jeśli nie chce popełnić podobnego błędu w przyszłości. (mp)
Powrót do przeszłości Seans
"The Living End" to sentymentalna podróż w czasie i to z kilku powodów. Po pierwsze film ma już swoje lata – został nakręcony w 1992 roku w zupełnie innych czasach i okolicznościach. Po drugie postać
Gregga Arakiego przypomina dawne czasy festiwalu warszawskiego, kiedy impreza była bardziej kameralna, a kin w których się odbywała dziś próżno szukać na mapie. Wtedy to młody (filmowo, bo metrykalnie miał już ponad 30-tkę), zbuntowany, niezależny
Araki pokazywany był na festiwalu warszawskim i miło, że organizatorzy jeszcze o tym pamiętają.
"The Living End" to kwintesencja kina niezależnego. W cieniu
Godarda,
Warhola i
Jarmana,
Araki bryka, eksperymentując z fabułą i obrazem. Jest nieco pretensjonalny w swoim artystycznym zadęciu, ale jednocześnie widać w nim żywiołowość i rzeczywistą filmową pasję. Ubarwia fabułę, wrzucając elementy zaczerpnięte z różnych bajek i tworzy z tego pstrokatą całość.
Z perspektywy czasu film jest całkiem interesującym obrazem przełomu lat 80. i 90. To portret ludzi, którzy przegrali wszystko. Nie mając nic do stracenia, desperacko trzymają się życia, choć ostentacyjnie plują mu w twarz. To obraz pokolenia straceńców, pozbawione nadziei – męska wersja
"Thelmy i Louise". A jednak zakończenie sugeruje, że powoli nadzieja zaczyna kiełkować.
Araki najwyraźniej liczył na to, co w 1992 roku rzeczywiście się wydarzyło: Bush przegrał walkę o reelekcję. Zaczęła się 'złota era' Ameryki pod wodzą Billa Clintona. (mp)
Film udający życie "Kenedi się żeni" to film zaskakujący. Choć ma wymyśloną (w większości) fabułę, zrealizowany został jak dokument. Nie mamy tutaj aktorów, tylko samych naturszczyków. Nie ma scenografii ani statystów. Kamera po prostu obserwuje bohaterów, towarzyszy im w codziennym życiu i tylko deklamowane przez niedoświadczonych 'aktorów' dialogi zdradzają, że nie jest to dokument.
Z tych wszystkich powodów film może wielu widzów odstręczyć. Mocno sztuczny, przerysowany męczy brakiem hollywoodzkiej płynności i perfekcyjnego dopieszczenia każdego kadru. A jednak jest zarazem w filmie coś świeżego, dzięki czemu chce się go oglądać do końca. Być może sprawia to postać głównego bohatera. Kenedi jest bezpośredni jak mało kto. Nie owija w bawełnę, lecz wali prosto z mostu. Kombinuje jakby tu zdobyć dużą kasę i wymyślił sobie, że najlepiej znaleźć sobie odpowiednio zamożne faceta. Kiedy jednak lubi się chędożyć, zatrzymać przy sobie 'suger daddy' nie będzie łatwo.
"Kenedi się żeni" opowiedziany jest z humorem, ale i gorzką ironią. Reżyser nie patyczkuje się w pokazaniu biedy, z którą borykać się muszą bohaterowie. Nie oszczędza on jednak postaci, ostro traktując ich wady, przez które w tarapatach się znaleźli. Nie jest to kino dla każdego, ale na festiwalu powinno znaleźć się wystarczająco wielu widzów, którym "Kenedi" się spodoba. (mp)
Odtrutka na hipokryzję Hunter S. Thompson był facetem, który bez wątpienia miał wielkie jaja i nierówno pod sufitem. Dziennikarz, który stworzył nowy styl pisania, stworzył także siebie i na koniec poniekąd stał się ofiarą własnej kreacji. Nie zmienia to jednak faktu, że trudno nie czuć podziwu i sympatii dla faceta, który miał czelność wystartować na szeryfa Aspen, domagając się karania nieuczciwych dealerów publicznym zakuciem w dybach i, co więcej, o mały włos nie wygrał wyborów.
"Gonzo: Życie i twórczość doktora Huntera S. Thomspona", to jednak coś więcej niż tylko portret jednego z najciekawszych amerykańskich dziennikarzy.
Alex Gibney (Oscar 2007 za najlepszy dokument -
"Kurs do krainy cienia") ma, podobnie jak bohater swojego filmu, ambicje powiedzieć coś o amerykańskim społeczeństwie. Pokazać drugą stronę osławionego amerykańskiego snu, który na ostrym haju starał się odnaleźć
Hunter pisząc
"Fear and Loathing in Las Vegas".
Hunter, tak jak w swojej obłąkańczej acz błyskotliwej prozie, której styl zwykło nazywać się Gonzo, jest pryzmatem przez który widzimy mroczną twarz współczesnej Ameryki. Reżyser przeprowadza śmiałą analogię między Wietnamem a Irakiem, przedstawiając współczesną "krainę wolności" jako kraj spętany własnymi obsesjami i lękami. W takim miejscu wśród smrodu stęchłego konserwatyzmu Hunter był odtrutką na hipokryzję i powiewem anarchicznej wolności. Teraz go zabrakło. Odszedł na własne życzenie w 2005 roku, strzelając sobie w głowę. Sugeruje nam się, że jedną z przyczyn tego aktu była reelekcja Busha juniora na prezydenta.
"Gonzo: Życie i twórczość doktora Huntera S. Thomspona", choć ujawnia przekonania reżysera, nie jest jednak polityczną agitką, ale szaloną podróżą w historię Ameryki i człowieka, który miał wiele twarzy i uwielbiał przywdziewać błazeńskie maski. Do tego stopnia, że stał się ich niewolnikiem. I chociaż ostatecznie zdezerterował, to jego dziedzictwo zostało. Cokolwiek by mówić o
Hunterze, to w tym szaleństwie jest metoda. (km)