Czytelnia FILMU: wywiad z Michaelem Moore'em

FILM /
https://www.filmweb.pl/news/Czytelnia+FILMU%3A+wywiad+z+Michaelem+Moore%27em-44983
Dziś 1 sierpnia - w kioskach w całej Polsce pojawił się nowy numer magazynu "FILM". Tymczasem w filmwebowej czytelni tego kultowego miesięcznika debiutuje kolejny tekst - wywiad Elżbiety Ciapary z dokumentalistą Michaelem Moore'em. Kolejne artykuły już wkrótce!


(kliknij, aby powiększyć)

"Nie prywatyzujcie służby zdrowia" – apelował na spotkaniu z dziennikarzami z Europy tyleż słynny, co kontrowersyjny dokumentalista Michael Moore. Wcześniej atakował Busha za wojnę w Iraku i swoją ojczyznę za prawo do posiadania broni dla wszystkich. Żadnym z tych filmów nie odniósł zwycięstwa, bywał uznawany za skandalistę i bardziej showmana niż solidnego dziennikarza, ale dziś w Ameryce coraz częściej biją mu brawo i przyznają rację
Elżbieta Ciapara: Dlaczego zrobił pan film o amerykańskiej służbie zdrowia?
Michael Moore: Bo nie potrafię wyobrazić sobie dzisiaj ważniejszego tematu dla Ameryki. Stany Zjednoczone zajmują 37. miejsce w rankingu Światowej Organizacji Zdrowia z 2000 roku, jeśli chodzi o system opieki zdrowotnej. Jesteśmy za Kostaryką, ale przed Słowenią, więc pewnie powinniśmy się cieszyć. Ale dla mnie to tragiczny wynik: najbogatsze państwo świata i dopiero 37. miejsce.
EC: Czy dlatego uważa pan "Chorować w USA" za najtrudniejszy film w karierze?
MM: Raczej dlatego, że zawiera przesłanie, które Amerykanom trudno zaakceptować. Łatwiej było im przełknąć apel, by zakończyć wojnę w Iraku niż to, co proponuję im w "Chorować w USA".
EC: Czyli?
MM: Chcę, żeby Amerykanie zmienili sposób myślenia. Żeby przestali myśleć: "ja", a zaczęli myśleć: "my". To jest chyba najbardziej radykalna propozycja, jaką można im złożyć. Mój kraj jest zbudowany na kulcie indywidualizmu, na myśleniu w kategoriach: "ja, ja i jeszcze raz ja, liczę się tylko ja, a reszta może iść do diabła". A ja proponuję zmianę tej mentalności rodem z Dzikiego Zachodu. Wiem, że to będzie wyjątkowo trudne, ale zrobiłem pierwszy krok i to się liczy.
EC: W "Chorować w USA" poddaje pan totalnej krytyce amerykański system ubezpieczeń zdrowotnych. Wychwala pan natomiast system kanadyjski, kubański oraz systemy europejskie. Niektórzy zarzucają panu manipulowanie faktami, bo na przykład Anglicy krytykują swój system, a pan o tym nie wspomina.
MM: Nie twierdzę, że te systemy są doskonałe. Ale patrzę na nie z perspektywy amerykańskiej rzeczywistości. Dla mnie, jako Amerykanina, system działający w Wielkiej Brytanii czy w Kanadzie to zdrowotny raj. Jestem pewien, że Francuzi krytykują swój system ubezpieczeń zdrowotnych, ale dla Amerykanina francuski system, nawet z wadami i niedociągnięciami, to ciągle nirwana. Kto ma rację? Każde z nas. Paradoks? Nie. Po prostu dwa różne punkty widzenia. To zupełnie tak, jak gdyby ktoś powiedział, że lepiej wyglądam bez brody. Tymczasem ja uważam, że z zarostem jest mi bardziej do twarzy. I znowu każde z nas będzie miało rację.
EC: "Chorować w USA" ma zachęcić Amerykanów do zreformowania służby zdrowia. A jakie jest przesłanie dla innych krajów?
MM: "Nie idźcie naszym śladem!". Coraz więcej krajów myśli o reformie istniejących już systemów. Weźmy choćby Szwecję. Przez całe dekady Szwecja była wzorem dla innych państw, jeśli chodzi o świadczenia socjalne. A teraz rząd szwedzki chce sprywatyzować sektor medyczny. Jak w ogóle można o tym myśleć?! Mam więc nadzieję, że "Chorować w USA" zostanie potraktowane przez Szwedów jako ostrzeżenie. A także wszędzie tam, gdzie rządy chcą przyciąć wydatki na cele socjalne. Uwierzcie, naprawdę nie chcecie powtarzać naszych błędów.
EC: A jaki był największy?
MM: Prywatyzacja. Teraz o wszystkim decydują firmy ubezpieczeniowe. Zanim lekarz dokona jakiegokolwiek zabiegu czy poda lekarstwo, najpierw sprawdza, czy ubezpieczyciel chorego pokryje koszty.
EC: Jest pan ubezpieczony?
MM: Jestem w komfortowej sytuacji, bo należę do trzech związków zawodowych: reżyserów, scenarzystów i aktorów. A kiedy jest się członkiem związku zawodowego, ma się zagwarantowaną bardzo dobrą opiekę medyczną. Ale do związków zawodowych należy tylko dziewięć procent Amerykanów.
EC: "Zabawy z bronią" zarobiły w kinach prawie 60 mln dolarów. Wpływy z "Fahrenheit 9/11" tylko w USA wyniosły blisko 120 mln. Robi pan kasowe filmy. A jeszcze niedawno kino dokumentalne nie kojarzyło się z sukcesem komercyjnym. Proszę zdradzić swój przepis na sukces.
MM: Moje filmy sprzedają się dobrze, bo robię kino, które sam chciałbym oglądać. Jako widz lubię, żeby film mnie wzruszał do łez albo do łez rozśmieszał. Wychodząc z kina, chcę czuć, że obejrzałem coś wyjątkowego. Moje kino to rozrywka, nie polityczne deklaracje. Gdybym chciał je wygłaszać, zostałbym politykiem i wystartował w wyborach, a nie kręcił filmy. Niektórzy dokumentaliści popełniają błąd, uważając, że ważny temat sam się obroni. Ich filmy nie zaskakują pod względem dramaturgii, a to z kolei sprawia, że publiczność nie chce ich oglądać. Tymczasem dokument, nawet zrobiony w najbardziej słusznej sprawie, nie może być nudny ani pompatyczny. Na szczęście jednak, coraz więcej dokumentalistów rozumie, że publiczność lubi być zaskakiwana.
EC: Kto powinien zostać następnym prezydentem USA?
MM: Al Gore. Szkoda, że nie startuje w wyborach. Głosowałbym na niego z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że już w 2003 roku głosił konieczność reformy systemu ubezpieczeń zdrowotnych. Chciał, żeby ten system nie był podporządkowany prawom rynku. Był przeciwnikiem wojny w Iraku, zanim ta wojna w ogóle się zaczęła. Jest też całkowicie oddany sprawie ochrony środowiska naturalnego. I przestał być politykiem. Mówi to, co myśli, a właśnie takiego głosu Ameryka dzisiaj potrzebuje. Po ośmiu latach poniewierki, po tym, jak do władzy doszedł człowiek, którego większość Amerykanów nie chciała. Potrzebujemy głosu zwyczajnego człowieka, nie polityka. Gdyby to był hollywoodzki film, Gore powinien kandydować i tym razem wygrać.
EC: Podobno jest pan wielkim fanem Monty Pythona.
MM: Jestem też wielkim fanem Stanleya Kubricka. Dorastałem na jego filmach.
EC: A jeśli chodzi o dokumentalistów?
MM: Ogromne wrażenie zrobił na mnie japoński "Yuki Yukite shingun" Kazuo Hary. To jeden z najbardziej niesamowitych filmów, jakie widziałem. Hara jest zwolennikiem tezy, że dokumentaliści powinni drążyć tematy, których większość ludzi wolałaby nie poruszać. Najchętniej w ogóle by o nich zapomniała. Czyli tematy kontrowersyjne, nieprzyjemne. W "Yuki Yukite shingun" Hara pokazuje japońskiego wojskowego, który w czasie II wojny światowej dopuszczał się aktów kanibalizmu. Przez większość filmu Hara zachowuje pozycję biernego obserwatora. Nie reaguje nawet, kiedy ten facet atakuje swojego dawnego podwładnego. To dla widza trudne doświadczenie, bo także jest biernym obserwatorem sytuacji, których nie chciałby oglądać. Jestem także wielkim fanem "Hearts and Minds" Petera Davisa. To najlepszy dokument o wojnie w Wietnamie.
EC: Mówią o panu: człowiek orkiestra. Nie tylko pan reżyseruje i pisze scenariusze swoich filmów, ale także pełni pan w nich funkcję narratora i często pojawia się przed kamerą.
MM: Wszyscy więc zakładają, że mam przerośnięte ego. A ja staram się ograniczyć swoje występy przed kamerą do minimum, bo nie lubię oglądać siebie na ekranie. Nie mogę ich jednak uniknąć, bo jestem kimś w rodzaju rzecznika lub dublera publiczności. Ciekawe, że tylko pod moim adresem padają takie zarzuty… Nikt nic takiego nie pisze na temat Woody’ego Allena.
EC: Czy kino może zmienić świat? Czy filmowiec dokumentalista ma wpływ na publiczność?
MM: Nie czuję, żebym miał władzę. Nakręciłem "Zabawy z bronią", bo naiwnie łudziłem się, że powstrzymam falę przemocy w szkołach i łatwy dostęp do broni. Ale po moim filmie nic się nie zmieniło. Dzieci nadal strzelają do dzieci. Nakręciłem "Fahrenheit 9/11", bo myślałem, że powstrzymam Busha i wojnę w Iraku, ale ta wojna wciąż trwa, a George Bush został prezydentem na drugą kadencję… Mam jednak satysfakcję, że byłem jednym z pierwszych Amerykanów, którzy przejrzeli na oczy i mówili prawdę.
EC: Nie frustruje pana bezradność?
MM: Trochę tak. Starzeję się. Chciałbym wreszcie zobaczyć jakieś pozytywne skutki mojej działalności. Ale nie tracę nadziei, bo Amerykanie się zmieniają. Powoli, ale jednak. Widać zmiany w ich sposobie myślenia i ich nastawieniu do rzeczywistości. Pięć lat temu zostałem wygwizdany na oscarowej gali, kiedy próbowałem mówić prawdę. Dzisiaj Amerykanie coraz częściej zgadzają się ze mną. Dowodem na to są niskie notowania Busha i jego administracji. Ta świadomość nastraja mnie optymistycznie i pewnie dlatego nie boję się mówić tego, co myślę. Zresztą, przywykłem już, że budzę w ludziach skrajne emocje. Dla mnie ważne jest jedno: robić to, co uważam za słuszne, i nie przejmować się tym, co mówią o mnie inni.
EC: Naprawdę potrafi pan nie przejmować się tym, co mówią inni?
MM: No, nie. Czasami te ataki pod moim adresem strasznie mnie dołują. Ale mam na to sposób. Przypominam sobie wtedy recenzję, jaką "New York Times" opublikował na temat "Doktor Strangelove, lub jak przestałem się martwić i pokochałem bombę" – był to jeden wściekły atak pod adresem Stanleya Kubricka. Albo recenzje "Time’a" na temat pierwszych nagrań Boba Dylana. Ich autorzy byli przekonani, że kariera Dylana skończyła się, zanim miała szansę w ogóle się zacząć. Taka lektura bardzo podnosi na duchu. Mark Twain też był atakowany. Właściwie każdy, kto się odważył w sposób satyryczny komentować amerykańską rzeczywistość, stawał się obiektem napastliwej krytyki.
EC: Ale często sam pan prowokuje te ataki. Pamięta pan swoje słowa z oscarowej gali? "Żyjemy w czasach, kiedy fikcyjny prezydent został wyłoniony w wyniku fikcyjnych wyborów. Żyjemy w czasach, kiedy wysyła się nas na wojnę wywołaną z fikcyjnych powodów. Proszę się wstydzić, panie Bush!". Nie żałował pan tych słów?
MM: Nie, choć omal nie wywołałem nimi III wojny światowej. Zostałem wygwizdany. Część mojej wypowiedzi zagłuszono. Za kulisami podeszło do mnie dwóch młodych ludzi. Pierwszy zapytał: "szampana?", a drugi wrzasnął mi prosto do ucha: "dupek!". Ta historia miała swój dalszy ciąg. Niedawno brałem udział w telewizyjnym talk-show. Po programie podszedł do mnie pewien mężczyzna. "Pan mnie nie zna – powiedział. – Ale to właśnie ja na oscarowej gali wrzasnąłem do Pana »dupek«. Przepraszam, że popsułem panu wieczór, ale wierzyłem Bushowi. Teraz wiem, że nas okłamał. Bardzo pana przepraszam za swoje zachowanie". Facet autentycznie miał łzy w oczach. Uściskałem go więc i powiedziałem mu, że nie zrobił nic złego. "Wierzył pan swojemu prezydentowi. A każdy obywatel USA powinien ufać swojemu prezydentowi. Nie popełnił pan żadnego przestępstwa".
EC: Już nikt nie krzyczy za panem "dupek"?
MM: W ciągu tych kilku lat stosunek Amerykanów do mnie zmienił się diametralnie. Wszędzie – na ulicy, w kinie czy w restauracji – spotykam się z ciepłymi słowami, z wyrazami wsparcia. Często witają mnie oklaski. Zaczyna klaskać jedna osoba, przyłączają się do niej następne i zanim się obejrzę, klaszczą już wszyscy. To przyjemne, choć dziwne doświadczenie.

Rozmawiała: Elżbieta Ciapara

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones