Czytelnia FILMu: Wywiad z Mike'em Leigh

FILM /
https://www.filmweb.pl/news/Czytelnia+FILMu%3A+Wywiad+z+Mike%27em+Leigh-47649
W czytelni "Filmu" prezentujemy Wam nowy tekst: wywiad z Mike'em Leigh - wybitnym brytyjskim reżyserem, twórcą takich obrazów jak "Sekrety i kłamstwa", "Vera Drake" czy "Życie jest słodkie". 28 listopada do polskich wchodzi nowe dzieło Leigh - optymistyczna komedia "Happy-Go-Lucky, czyli co nas uszczęśliwia". Udanej lektury!



Mariola Wiktor: Tytuł pana najnowszego filmu – "Happy-Go-Lucky, czyli co nas uszczęśliwia" – jest dość przewrotny. Zapowiada komedię, ale tak do końca wcale nią nie jest. Mimo sporej dawki optymizmu, jaką serwuje pan widzowi.

Mike Leigh: Świat jest w kłopotach, zmierza do katastrofy. A to znaczy, że trzeba się zdobyć na myślenie bardziej pozytywne. Dlatego w moim nowym filmie wprowadziłem ton komediowy. Ale nie zmieniłem się. Ciemna strona życia jest w tym filmie obecna tak samo, jak w poprzednich. Życie jest przecież i śmieszne, i potworne, najczęściej w tym samym momencie. Tragikomedia codzienności to dla mnie najbardziej naturalny rodzaj opowieści. We wszystkich moich filmach, nawet w "Verze Drake" (2004), próbuję skłonić widzów do płaczu i do śmiechu. Proszę zwrócić uwagę, że za uśmiechem Poppy, głównej bohaterki "Happy-Go-Lucky…", kryje się smutek. Ona dobrze zna życie, także od tej gorszej strony, ale mimo to nie poddaje się. Wie, że szczęście jest nieuchwytne. Może się jednak objawić w najbardziej nieoczekiwanym momencie, w drobiazgach, z jakich składa się codzienne życie. I tylko od nas zależy, jak na nie zareagujemy. To nie jest, jak może się komuś na początku wydawać, pusta, powierzchowna i postrzelona dziewczyna, ale bardzo mądra i inteligentna młoda kobieta. Jest przedszkolanką z powołania. Dzieli się z dziećmi i otaczającymi ją ludźmi swoją pozytywną energią. Myślę, że tacy ludzie jak Poppy czynią ten pełen uprzedzeń i nieufności świat bardziej znośnym.

MW: To nie jest przypadek, że bohaterami "Happy-Go-Lucky…" uczynił pan nauczycieli. Oprócz Poppy mamy tu także instruktora nauki jazdy i nauczycielkę tańca flamenco. W związku z tym na festiwalu w Berlinie pojawiły się opinie, że "Happy-Go-Lucky…" to także kino polityczne.

ML: W szerszym kontekście, gdy mówimy o tym, w jaki sposób żyjemy, z pewnością jest to kino polityczne. Ten film mówi o nauczaniu i uczeniu się, o odpowiedzialności, jaką bierze na siebie nauczyciel. Tylko ktoś, kto wierzy w przyszłość tego świata i jest go ciekawy, jest w stanie wykonywać swój zawód z pasją. Tak jak Poppy. Jej przeciwieństwem są: Scott, instruktor nauki jazdy, który traktuje swych uczniów jak worki bokserskie do wyładowania własnych frustracji, oraz nauczycielka flamenco, która z kolei nie potrafi zapomnieć o nieszczęśliwej miłości. Oni w ogóle nie mają pojęcia o nauczaniu. Są zbyt skupieni na sobie, zamknięci w kręgu własnych problemów. Dziennikarze często zadają mi pytanie, czy uważam się za reżysera kina politycznego. Tymczasem to tak, jakby zapytać kogoś, czy myśli o sobie jak o istocie ludzkiej. Uważam, że nie da się tych rzeczy rozdzielić. Każde nasze działanie jest przecież przejawem naszego stosunku do życia, a więc także poglądów politycznych i zapatrywań społecznych.

MW: No właśnie. Nie irytuje pana nieustające porównywanie pana do innego wielkiego twórcy brytyjskiego kina realistycznego – Kena Loacha?

ML: Pamiętam, jak na którymś z festiwali podszedł do mnie jakiś młody dziennikarz i zapytał: "Panie Loach, co pan sądzi o kinie Mike’a Leigh?"… (śmiech). No, ale tak na serio, to zdaję sobie sprawę z tego, że często łączy się nasze nazwiska w tym sensie, że obaj wywodzimy się z tradycji brytyjskiego Free Cinema, że nigdy nie ukrywaliśmy naszych politycznych sympatii dla Partii Pracy. Nie podobał nam się także drapieżny i konsumpcyjny kapitalizm epoki Margaret Thatcher, a bohaterami naszych filmów są ludzie z kręgów niższej klasy średniej. Ale na tym podobieństwa się kończą. Bardziej niż problemy społeczne czy przynależność polityczna interesują mnie ludzie. Poza tym moje filmy nie zawierają tak otwartego przesłania do widzów, jak kino Loacha. Nie idealizuję również bohaterów tak jak on. Śmiech, na który Loach sobie nie pozwala, jest dla mnie ważny, tak samo jak prawda. Unikam myślenia w kategoriach konfliktu dobra i zła. Wolę zadawać pytania i oglądać rzeczy z różnych, często sprzecznych punktów widzenia. Mam żydowskie korzenie i pewnie stąd bierze się takie talmudyczne podejście.

MW: Skąd czerpie pan inspiracje? Zawsze filmuje pan tylko własne pomysły?

ML: Gdybym miał kręcić według tego, co wymyślają inni, to w ogóle nie zawracałbym sobie tym głowy. Odczuwam potrzebę opowiadania własnych historii. Moje inspiracje biorę z życia, z tego, co nam się przydarza. Wszystkie moje filmy mówią o związkach między ludźmi, o pracy, śmierci, po prostu o życiu. Kiedy mam przerwę miedzy zdjęciami, to lubię spacerować po ulicach Londynu i obserwować zwykłych ludzi – czym żyją, jak reagują na siebie i na różne sytuacje, których doświadczają.

MW: A jacy reżyserzy wywarli na pana największy wpływ?

ML: Ciągle uwielbiam chodzić do kina. W przeszłości lubiłem włoski neorealizm i francuską Nowa Falę oraz kino czeskie lat 60. Także twórczość Japończyków: Yasujira Ozu i Akiry Kurosawy. Ostatnio natomiast zachwycił mnie Ang Lee filmem "Ostrożnie, pożądanie". Oglądałem ten film w Nowym Jorku i zdumiało mnie, jak wielkie wrażenie wywarł na amerykańskiej publiczności. Bardzo też cenię film braci Coen "To nie jest kraj dla starych ludzi". Zadziwił mnie sposób, w jaki główny wątek splata się z pozostałymi historiami. Chętnie także oglądam moje dawne filmy. Nie rozumiem reżyserów, którzy nie lubią wracać do tego, co zrobili.

MW: Sally Hawkins, która za rolę Poppy odebrała w Berlinie nagrodę dla najlepszej aktorki, zagrała już wcześniej u pana w filmie "Vera Drake". Słynie pan z tego, że lubi pracować z tymi samymi aktorami, bez scenariusza. Jak to wyglądało w przypadku "Happy-Go-Lucky…"?

ML: Sally jest fantastyczną aktorką i kreatywnym człowiekiem. Kiedy zaczynam film, w głowie mam zwykle tylko jego ogólną ideę. Dialogi powstają dopiero w czasie prób. Tak samo było w przypadku "Happy-Go-Lucky…". Taka sytuacja jest bardzo stymulująca dla aktorów. Pozwala na zachowanie spontaniczności i autentyzmu. Nie ma nic wspólnego z aktorską manierą. Oczywiście, zanim rozpoczęliśmy próby, moi aktorzy mieli około sześć miesięcy, w czasie których wiele dyskutowaliśmy nad przyszłym filmem, szukaliśmy najlepszych sposobów na to, by rozwijać poszczególne wątki i pomysły. Kiedy więc rozpoczęliśmy zdjęcia, wszyscy mieliśmy już dość dokładną i przemyślaną wizję tego, co chcemy pokazać na ekranie. Nie uzgadniałem obsady z producentem. W ogóle mogę powiedzieć, że lubię mieć kontrolę nad całym filmem, ale pewnie dlatego mam małe szanse, by zagrała u mnie któraś z hollywoodzkich sław. Dostałbym wtedy większy budżet, ale musiałbym znosić nieustanne wtrącanie się gwiazdy do scenariusza. Nie, nie jestem w stanie nawet sobie tego wyobrazić (śmiech).

Rozmawiała: Mariola Wiktor

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones