Gdynia, Dzień 1, Lekcje Pana Rosy

Filmweb / autor: , /
https://www.filmweb.pl/news/Gdynia%2C+Dzie%C5%84+1%2C+Lekcje+Pana+Rosy-46001
Szanujące się instytucje nie dbają o ekologię. Materiałów promocyjnych w ekologicznych (o ironio!) torbach, którymi obciąża się w Gdyni dziennikarzy, starczyłoby na rozpalenie w centrum miasta wielkiego ogniska i podsycanie go przez cały czas trwania festiwalu. Podniosłoby to temperaturę, która za sprawą naszej "złotej polskiej jesieni" bywa na świeżym powietrzu zabójcza. Co innego w projekcyjnych salach.

Zaczęło się z klasą, umiarem i bez buńczuczności zakończonej szumnymi obietnicami. Organizatorzy festiwalu zaimponowali ostrożnością zająca, który wychyla nieśmiało głowę z nory, bo wie, że jest obserwowany, a każdy gwałtowny ruch zaprowadzi go na czyjś stół. Atmosferę pokornego zaprzeczania obiegowym sądom o "festiwalu megalomanii" zepsuła jedynie promocja Marii Niklińskiej, prowadzącej galę wraz z Maciejem Orłosiem. Podejrzany i sprzedany z niewiadomych przyczyn zgromadzonym na sali widzom biogram aktorki zepsuł powietrze, ale na krótko. Nie słyszało się zwietrzałej partyjnej retoryki ("zrobimy", "uwierzmy" w kombinacjach ze słowem "razem"), zaś oprócz skromnego "święta kina" nikt nie odważył się na porównanie, z którego potem mogłaby go rozliczyć prasa, kończąca coroczny festiwal sakramentalnym pytaniem: "No i co z tym polskim kinem?".

Tymczasem z kinem nie najgorzej. Wybrana na film otwarcia "Rysa" Michała Rosy pozwala taką diagnozę postawić z kilku przyczyn, przede wszystkim dlatego, że bierze się za lustrację w konwencji zjadliwej dla widza. Udowadnia, że możliwe jest oswojenie każdego tematu za pomocą precyzyjnej formy. To nie jest wizyta w zakurzonej biblioteczce historyka ani rozdmuchany do nienaturalnych rozmiarów nagłówek "Faktu".

Film Rosy wyrasta ponad dwie metafory, które miały mu pewnie nadawać sens, a stały się zbędnym dodatkiem, poetycką tautologią. Pierwszą jest pojawienie się rysy na małżeńskim zdjęciu Jana i Joanny, scena zapowiadająca ich domowe piekło. Druga, pożyczona z "Requiem dla snu" Aronofskiego, opiera się na symbolice pór roku. Przyroda odmierza kolejne etapy obcości, na których zatrzymuje się Joanna, wątpiąca w uczciwość męża (chodzi o nie poparte konkretnymi dowodami oskarżenie, iż małżeństwo było przed laty sfingowane przez agentów w celu inwigilacji ojca Joanny). Te wytrychy pasują do reszty filmu jak pięść do nosa, ponieważ Rosie lepiej wychodzi monitorowanie stanów psychicznych bohaterów. W tym domu nienawiść nie rodzi się przy akompaniamencie histerycznych oskarżeń, nie rozbija na ścianie talerzy, choć nie można jej odmówić manifestacyjności. Jest manifestacyjnie zasugerowana, tak jak słowa, prawie zawsze wypowiadane na granicy domysłu i faktu, są manifestacyjnie wycedzane.

Oczywiście Rosa wpadł w największą pułapkę psychodramy i nie uchwycił momentu, w którym przypuszczalne staje się dla bohaterki oczywiste, w którym delikatna niepewność zamienia się w objawy choroby psychicznej. Być może przez to, że postać jest charakteryzowana głównie w scenach zawiesistego milczenia w uniwersyteckiej stołówce, jej nagły zryw przeciw światu może być podany w wątpliwość. Rosie nie udało się to, co stanowiło o sile "Placu Zbawiciela" Krauzów. Nie zachował płynności psychologicznych reakcji, zostawił czarne dziury, gdzie musiało się stać coś istotnego, ale niestety z dala od wzroku (i domysłów) widza. Jego film, doskonały od strony realizacyjnej i aktorskiej, paradoksalnie sam okazał się dziełem z rysą. Skrzywionym przez impresyjność, rezygnujący miejscami z psychologicznego weryzmu, tak bolesnego i rzadkiego na poletku rodzimego kina. (mw)

Filmem o klasę lepszym od nieco przereklamowanej "Rysy""Lekcje pana Kuki" w reżyserii Dariusza Gajewskiego. Twórca filmu dostał kilka lat temu w Gdyni główną nagrodę, co miało być niby aktem odwagi ze strony jury. Zamiast nagradzać utytułowanych twórców, postawiono na skromniutkie kino z wątłą akcją i jeszcze wątlejszym przesłaniem. Werdykt spotkał się z nieprzychylnością środowiska – finałowa gala nie obyła się bez gwizdów i tupania. Kultura w narodzie nie ginie.

Tym razem Gajewski został zaopatrzony w nieporównywalnie większy budżet (film jest koprodukcją) oraz świetną książkę Radka Knappa. Pisarz ów w wieku 12 lat wylądował razem z matką w Wiedniu, które to miasto zdążył szybko znienawidzić. Sam Stanisław Lem uważał, że Knapp pisze niezłe opowiadania science fiction, ale młodemu autorowi nie po drodze było z niezidentyfikowanymi obiektami latającymi. "Lekcje pana Kuki" to książka w pewnym stopniu autobiograficzna. Główny bohater, dwudziestoletni Waldemar (Garlicki), marzy o ucieczce z małego miasteczka do opływających we wszelki dostatek zachodnich krajów. Młodzieniec zna nieźle angielski i niemiecki, ale doświadczenia w kwestii zagranicznych wojaży nie ma żadnego. Prosi więc o pomoc podejrzanego pana Kukę (Grabowski), który dawno temu podróżował po Europie w celach zarobkowych. Mężczyzna udziela mu kilku porad, ale przyniosą one bohaterowi więcej problemów niż korzyści.

Z serii niefortunnych przygód Waldusia płynie prosta myśl, iż Zachód potrzebuje nas, choć sam do końca o tym nie wie. Tylko Polacy (w szerszym kontekście imigranci) są w stanie przepchać rurę, przez którą powinny przepływać emocje i doznania artystyczne. Zblokowani Austriacy kiszą się wśród własnych frustracji i wątpliwości – nawet anarchistyczne ataki na system nie mają odpowiedniej siły przebicia, by wpuścić trochę świeżego powietrza do zatęchłych ścian dobrze usadowionego kapitalizmu. Za to chłopcy i dziewczynki znad Wisły są rzutcy, energiczni i charakteryzują się niespożytą energią seksualną (rozbierany epizodzik Anny Przybylskiej).

Gajewski wrzuca całą historię do kotła realizmu magicznego – czasem przesadza z metaforyzowaniem, ale film jakoś trzyma się przy ziemi dzięki trafnym i dowcipnym obserwacjom obyczajowym. Nawet Austria, którą znamy z ponurych książek Jelinek i filmów Seidla, wydaje się na swój sposób sympatyczna. Prawie jak w bajce. (łm)