Już dziś rusza 25. Międzynarodowy Festiwal Filmowy BNP Paribas Nowe Horyzonty. My już jesteśmy we Wrocławiu i czekamy na pierwsze seanse. Wiemy też, że na miejscu spotkamy wielu z Was. Od czego zacząć oglądanie? Wspólnymi redakcyjnymi siłami przygotowaliśmy dla Was listę 10 tytułów, których sami nie możemy się doczekać i które naszym zdaniem są warte uwagi. A Wy koniecznie dajcie znać, co macie na swoich listach.
Nowe Horyzonty w tym roku potrwają do 27 lipca, a wybrane filmy będzie też można oglądać online do 3 sierpnia. W programie znalazły się 272 filmy, w tym 129 tytułów, które po raz pierwszy zostaną pokazane w Polsce. Przed nami ponad 600 seansów i tylko czas pokaże, ile z nich uda nam się zaliczyć. Sprawdźcie naszą listę 10 filmów, których nie można przegapić!
Nowe Horyzonty 2025: Tych filmów nie można przegapić
Jeśli wybieracie się na Nowe Horyzonty po mocne filmowe wrażenia, szczególnej uwadze polecamy Wam czarną komedię "Dead Lover". Reżyserka Grace Glowicki, będąca także odtwórczynią głównej roli, odpina wrotki. O jej bohaterce można powiedzieć, że ze śmiercią jej do twarzy – jest bowiem grabarką. Poza tym ma typowe dziewczyńskie marzenia: poznać miłego chłopaka i żyć długo i szczęśliwie… Niestety towarzyszący jej odór śmierci skutecznie zniechęca potencjalnych absztyfikantów, a gdy nareszcie pojawia się ten jedyny, kostucha wyciąga po niego ramiona. Protagonistka nie zamierza jednak łatwo odpuścić. Glowicki z rozmysłem posuwa się za daleko, przekraczając granice dobrego smaku i gatunkowych konwencji. Ta obficie podlana kampową estetyką mieszanka body horroru i erotyki to kwintesencja tego, do czego przez lata przyzwyczaiło nas Nocne Szaleństwo. Czujemy się jednak w obowiązku ostrzec: tylko dla koneserów cyklu.
Nowy film Ariego Astera okazał się jednym z bardziej polaryzujących tytułów tegorocznego festiwalu w Cannes. Czy podobnie będzie w przypadku Nowych Horyzontów? "Eddington" to łącząca elementy westernu i satyry społecznej, rozgrywająca się w trakcie pandemii koronawirusa historia konfliktu między konserwatywnym szeryfem a postępowym burmistrzem tytułowego miasteczka w Nowym Meksyku. Zatarg eskaluje z dnia na dzień i wkrótce nabiera zatrważających rozmiarów. Aster tworzy wielowarstwową, unikającą prostych odpowiedzi opowieść o współczesnej Ameryce: głęboko podzielonej, znajdującej się we władzy social mediów, teorii spiskowych i wszelkiej maści fałszywych proroków. Na planie filmu reżyserowi udało się zebrać imponującą obsadę, w skład której weszli m.in. Joaquin Phoenix, Pedro Pascal, Emma Stone i Austin Butler.
Nie dajcie się zwieść tytułowi – "Happy Holidays" leży tak daleko od świątecznych komedii, z jakimi może się kojarzyć, jak to tylko możliwe. Nagrodzony na ubiegłorocznym festiwalu w Wenecji Scandar Copti zabiera nas do Hajfy. Przeplatając losy mieszkańców miasta – Izraelczyków i Palestyńczyków – opowiada o napięciach między Żydami a Arabami. To nie tylko historia zakazanych miłości, lecz przede wszystkim analiza relacji między przedstawicielami różnych kultur i pokoleń, społecznych nierówności i konsekwencjach decyzji, jakie podejmują. I niezwykle ważny głos w kontekście rozgrywającego się w strefie Gazy ludobójstwa.
Nowy film Jafara Panahiego to absolutna lektura obowiązkowa każdego kinomana. Irański reżyser wychodzi od prostego punktu, by zbadać mroczne zakamarki ludzkiej moralności. Gdzie znajduje się granica, po przekroczeniu której sprawiedliwy staje się katem? Film do tego stopnia zachwycił canneńskie jury, że otrzymał na tegorocznym festiwalu Złotą Palmę. Tym samym Panahi dołączył do absolutnie ekskluzywnego grona filmowców, którzy wygrali wszystkie trzy najważniejsze europejskie festiwale (Berlin, Cannes, Wenecję).
Park Chan-wook? Bong Joon-ho? Tak, nakręcili kilka fajnych filmów. Być może to Lee Chang-dong jest jednak największym mistrzem koreańskiego kina. Chociażby z tego względu, że jego filmografia trzyma niezwykle równy poziom: "Sekretne światło", "Poezja", "Płomienie" – same sztosy. Podobnie jest z "Oazą". To zarazem ryzykowny i czuły film o romansie rozgrywającym się między dziewczyną z porażeniem mózgowym a gniewnym, rozedrganym chłopakiem. Ten film o dwojgu wyrzutków, którzy szukają sobie własnego miejsca na świecie, przynosi też kolejny wariant naczelnego motywu filmografii Lee: próby opowiedzenia o tym, czego nie widać.
Wstrząsający obraz tego, do jakiego okrucieństwa zdolna jest ludzkość, kiedy pozwoli się zaślepić nienawiścią i strachem. Przerażające świadectwo jednego z najczarniejszych okresów w najnowszej historii Europy. Monumentalny pomnik stworzony po to, byśmy nigdy nie zapomnieli i nigdy nie dopuścili do powtórki. Dziś, kiedy znów rosną nastroje przepełnione gniewem, nienawiścią i strachem, "Shoah" niespodziewanie staje się obrazem niezwykle aktualnym i bardzo potrzebny. Na Nowych Horyzontach dokument zostanie zaprezentowany w dwóch częściach. Po tych seansach Wasze życie nie będzie już takie samo.
Bartosz M. Kowalski nie rozstaje się z kinem grozy. Po dwóch częściach "W lesie dziś nie zaśnie nikt" oraz "Ostatniej wieczerzy" reżyser nakręcił pierwszy w historii polskiego kina dreszczowiec spod znaku home invasion. Inspirowany prawdziwymi zdarzeniami film opowiada historię grupy nastolatków, dla których weekendowa impreza w wyposażonym we wszystkie technologiczne nowinki domu zamienia się w krwawy koszmar. Gdy zamaskowany morderca przejmuje kontrolę nad systemem bezpieczeństwa, willa zamienia się w więzienie, a uczestnicy zabawy rozpoczynają walkę o przetrwanie. W ekranowych igrzyskach śmierci udział biorą m.in. Katarzyna Gałązka, Antoni Sztaba i Nicole Bogdanowicz. W ich towarzystwie spędzimy idealny wieczór spod znaku Nocnego Szaleństwa.
Jeśli na dźwięk haseł w stylu "hołd dla X muzy" czy "przesiąknięty miłością do kina" z miejsca przewracacie oczami, warto rozważyć radykalny (i radykalnie ekscytujący) seans chińskiego "Zmartwychwstania". Reżyserujący film Bi Gan zaproponował bowiem widzom ekstremalne kinofilskie doświadczenie – senny kolaż pięciu okresów historii kinematografii, rozpostarty od niemego ekspresjonizmu po rozgrywany w deszczu lat 2000 wampiryczny melodramat. Doskonałość pięciu etiud "Resurrection", które odtwarzają kolejne etapy chińskiego kina – albo kina w ogóle – jest wynikiem tytanicznego researchu. To on pomógł mu zachować niemal dokumentalny charakter prezentowanych etapów stopniowego rozwoju sztuki. Nie w sensie prostego odzwierciedlenia, ale oddania ducha, który już uleciał; sam nie wiem, czy bardziej epok, czy filmów je definiujących. Elegijna opowieść o końcach kina splata się z indywidualnym przepadaniem w otchłań. Droga przez sto lat sztuki jest równocześnie wędrówką przez archiwum własnych wzruszeń, tak silnie odciśniętych w naszej pamięci – pisze o dziele Bi Gana w swojej recenzji Maciej Satora.
Dla rozpaczających do dziś po krakowskim kinie Ars, warszawskiej Feminie czy dowolnym innym przybytku wypartym przez zmiany praktyk filmowej konsumpcji, seans "Goodbye, Dragon Inn." może okazać się doświadczeniem niemal religijnym. Cudownie oszczędny obraz Tsai Ming-lianga jest bowiem najczulszym pożegnaniem z X muzą, dokonanym w metafizycznej, rozpadającej się przestrzeni tajwańskiego kinoteatru. W warstwie formalnej niby niewiele się tu dzieje: wraz z bohaterami obserwujemy, jak wysłużony projektor rzuca światło na ekran po raz ostatni – pożegnalnym seansem jest tu zgodnie z tytułem "Dragon Inn.", klasyk gatunku wuxia. W rzeczywistość tej elegii wchodzimy wraz z młodym chłopakiem, który trafił do świątyni filmu z przypadku. W toku tego powolnego dzieła na rzadko zaludnionej sali mężczyzna spotka innych widzów: aktorów wzruszonych własnymi występami, mężczyzn szukających zbliżeń, zahipnotyzowane dzieciaki chłonące ten magiczny obraz po raz pierwszy. Swoje pożegnanie Tsai konstruuje z właściwą dla okazji nostalgią. Rzeczywistość miesza z fikcją, ludzkie życie z duchologicznym trwaniem, a długie, statyczne ujęcia z dynamicznym spektaklem kina wyświetlanego na ekranie – wszystko po to, by o cudzie kina opowiedzieć z zachowaniem jego ulotnej, acz nieśmiertelnej właściwości.
Tegoroczna sekcja "Filmy, które zostały?" to część programu, w której festiwal celebruje własną przeszłość, przypominając klasyki budujące przed laty markę nowohoryzontowości. A kiedy mowa o nowohoryzontowości, nie można nie wspomnieć o Lisandro Alonso. "Los muertos" to jedno z arcydzieł argentyńskiego mistrza slow cinema: film, który łatwo zbagatelizować jako opowieść o facecie, który płynie łódką, koniec. Ale kto da się porwać transowemu, tropikalnemu rytmowi snutej przez Alonso opowieści o człowieku i naturze, ten wyjdzie z kina przemieniony. W tym roku będzie okazja sprawdzić, czy magia Alonso działa tak samo mocno jak tych 20 lat temu. Ale uwaga: film zawiera sceny przemocy wobec zwierząt.