Po 1989 roku panowała opinia, że żaden Polak przy zdrowych zmysłach nie zechce obejrzeć z własnej woli rosyjskiego filmu po tylu latach przymusowego odżywiania się kinematografią od Wielkiego Brata. Sukces Sputnika nad Warszawą pokazał dobitnie, iż lubimy dobre kino ze wschodu niezależnie od uwarunkowań politycznych.
Drugi dzień festiwalu upłynął mi pod znakiem oglądania klasyki. Zacząłem od
"Pokuty" Tengiza Abuladzego z 1984 roku (data premiery wydaje się symboliczna, bo film ma sporo wspólnego ze słynną książką Orwella). Na kilka miesięcy przed startem pieriestrojki powstała alegoryczna opowieść o dyktatorze, który nawet po śmierci powraca niczym zły duch.
"Pokuta" zaczyna się niewinną sceną przyozdabiania tortu. Dowiadujemy się, że zmarł Warłam Arawidze, przez wiele lat pełniący funkcję "ojca społeczności". Nad grobem padają słowa o wielkim człowieku i jego wspaniałych dokonaniach. Celowa sztuczność mów pogrzebowych okazuje się wstępem do makabrycznego incydentu, który ma miejsce dzień później - rodzina Warłama znajduje jego zwłoki przed domem. Ciało wraca na cmentarz, ale następnego ranka znowu straszy żywych.
Kto i po co za każdym razem odkopuje Warłama? Dzięki długiej retrospekcji widz odkrywa schowane wstydliwie koszmary przeszłości. Denat był psychopatycznym satrapą, który dla kaprysu wydawał rozkazy aresztowania setek niewinnych mieszkańców. Wśród nich znaleźli się też państwo Barateli - inteligenci walczący m.in. o ratunek dla cerkwi zagrożonej rozbiórką. Na jej miejscu stanąć miało nowoczesne laboratorium... Choć Warłam przypomina fizycznie Hitlera, od razu widać, kto był rzeczywistym pierwowzorem postaci. Łatwe do odnalezienia tropy rozpływają się jednak w zamyśle reżysera, by uczynić
"Pokutę" uniwersalną, choć zatopioną w surrealistycznym sosie, historią żałosnego zła. Czy jego ofiary znajdą kiedykolwiek zadośćuczynienie? I jaką rolę pełni w tym wszystkim sztuka?
O ile film
Abuladzego nie przyciągnął tłumów, o tyle
"Stalker" zebrał komplet publiczności. Ekranizacja "Pikniku na skraju drogi" uważana jest za jedno z najważniejszych dzieł w filmografii
Andrieja Tarkowskiego, guru artystycznego kina. Trzeba mieć nielichą cierpliwość, by wytrzymać prawie trzygodzinny seans. Tytułowy bohater to klasyczny jurodiwy, który powołaniem stało się prowadzenie śmiałków do Zony - miejsca, gdzie kilkadziesiąt lat wcześniej uderzył meteoryt, wywołując nieodwracalne zmiany. W sercu Zony znajduje się Komnata. To tu spełniają się najgłębiej skrywane marzenia ludzi. Tym razem Stalker staje się przewodnikiem dla Pisarza i Profesora, reprezentujących wyjałowione z duchowości naukę i humanizm.
Osadzony w post-apokaliptycznej rzeczywistości film drąży tematy wiary, powołania i świętości.
Tarkowski odrzuca jednak banalną religijną symbolikę, szukając nowych środków wyrazu dla metafizycznej głębi. Spowolniona do granic możliwości akcja pozwala widzowi kontemplować świat bez mistycznego spoiwa. Niemal w każdej scenie czuje się ciężar czasu. Jedni uznają
"Stalkera" za skończone arcydzieło od uduchowionego mistrza kina, który musiał tworzyć pod rządami agresywnych ateistów. Reszta określi jednak film
Tarkowskiego za artystyczną hochsztaplerkę, gdzie za hipnotyzującymi obrazami i mającymi "wagę" dialogami kryje się dobrze maskowana pustka.
Retrospektywa twórczości
Tarkowskiego w trakcie Sputnika pozwoli wydać Wam werdykt, jak jego dzieła sprawdzają się w XXI wieku.