WFF, dzień 1: Mam ochotę na troszeczkę patologii

Filmweb / autor: , , /
https://www.filmweb.pl/news/WFF%2C+dzie%C5%84+1%3A+Mam+ochot%C4%99+na+troszeczk%C4%99+patologii-55081
Za nami pierwszy dzień 25. Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Jeśli udało się Wam pokonać kilometrowe kolejki do kas biletowych w Kinotece, mogliście wczoraj obejrzeć kilkanaście premierowych filmów z całego świata. Oto wrażenia redakcji Filmwebu po piątkowych pokazach. Wszystkie relacje, wywiady z twórcami oraz newsy znajdziecie na specjalnej stronie imprezy.


Poprawne cierpienie

"London River" otrzymał w tym roku dwie nagrody na festiwalu w Berlinie, co może nam co nieco powiedzieć o charakterze tego filmu. Niemiecka impreza nie od dziś słynie przecież z nagradzania obrazów wgryzających się w polityczno-społeczną powłokę rzeczywistości. Jednak wniosek, jaki płynie z dzieła Rachida Bouchareba, brzmi banalnie: choć byśmy się od siebie nie wiadomo jak różnili, wszyscy cierpimy podobnie.  

Jest rok 2005. Elisabeth (Brenda Blethyn) i Ousmane (Sotigui Kouyaté) szukają w Londynie swoich dzieci, które od czasu lipcowych zamachów bombowych w metrze nie dały znaku życia. Ona jest porządną chrześcijanką, której mąż zginął w wojnie o Falklandy. On to nieznający angielskiego muzułmanin, który porzucił rodzinę, gdy jego syn miał kilka lat. Uniwersalny język, jakim mogą się posługiwać, to strach i ból. Byłby to dobry film, gdy Bouchareb nie trzymał się tak bardzo zasad politycznej poprawności. Zderzając dwa ludzkie charaktery żyjące w różnych światach, reżyser próbuje nam jedynie powiedzieć, że nie wszyscy Arabowie są terrorystami i nie wolno myśleć o nich przez pryzmat krzywdzących stereotypów. Najbardziej przejmująca jest kreacja Blethyn, która po raz kolejny udowadnia, iż jest aktorką najwyższej klasy. (ŁM)

Mamma Italiana
      
Choć "Obiad w środku sierpnia" wyprodukował Matteo Garrone, twórca głośnej "Gomorry", nie jest to film o tłustych gangsterach w przepoconych podkoszulkach szykujących zabójstwo konkurenta podczas obfitego posiłku. Mamy tu do czynienia z pogodną komedią obyczajową podlaną obficie winem, która najbardziej podoba się paniom. Na festiwalowym pokazie przedstawicielki płci pięknej śmiały się nieustannie.

Film opowiada blisko 60-letnim kawalerze Giannim (w tej roli reżyser Gianni di Gregorio) opiekującym się swoją starą matką. Bohater najchętniej wyjechałby z Rzymu i spróbował w końcu czegoś dokonać, ale na razie woli popijać wino w okolicznym lokalu gastronomicznym. Zbliża się się tradycyjne święto Ferragosto, w trakcie którego Włosi zwykli wyjeżdżać za miasto. Gianni zgadza się  za kasę pilnować w tym czasie kolejnych starowinek. Panie bardzo szybko znajdują wspólny język... Jeśli w tym filmie są jakieś dramaty, to reżyser wygrywa je zazwyczaj między słowami i spojrzeniami. Twórcom chodzi głównie o to, żeby zrobić widzowi dobrze. Nie wiem, czy "Obiad" mógłby powstać w innym kraju niż Włochy. Gdzie indziej matki mają tak silny wpływ na mężczyzn? Jeśli tęsknicie za słonecznymi promieniami lata, wiecie już, na co możecie się wybrać.  (ŁM)

Przedsiębiorstwo cudów

"Lourdes" trafiło na Warszawski Festiwal prosto z Wenecji, gdzie zostało docenione jedną z nagród. Ten świetny film pozwala widzowi z nietypowej perspektywy spojrzeć na olbrzymie i świetnie prosperujące przedsiębiorstwo, jakim jest turystyka pielgrzymkowa. Bohaterka – młoda dziewczyna chora na stwardnienie rozsiane i sparaliżowana od szyi w dół stwierdza, że podoba się jej w Lourdes, choć jest "zbyt turystycznie". I rzeczywiście: wycieczka jest wzorowo zorganizowana przez chłodną "kierowniczkę" z Zakonu Kawalerów Maltańskich. Są i zdjęcia grupowe, i plastikowa Maryjka na pamiątkę, a nawet wybory pielgrzyma roku.

Ale "Lourdes" nie koncentruje się na obnażaniu zasad funkcjonowania pielgrzymkowo-kościelnej machiny. Przede wszystkim to bardzo udane sportretowanie podstawowych ludzkich emocji. Małostkowość miesza się tu z wielkością, widmo śmierci i samotności – z dowcipem. Bohaterowie chwilami przypominają tych z kina skandynawskiego, na przykład od Roya Anderssona – zostali pokazani bez upiększającej otoczki, w całej swojej nieporadności, a jednak z wielką czułością kryjącą się za pozorami obojętnego reżyserskiego spojrzenia. W drobnych gestach postaci drugoplanowych udało się uchwycić ich wielkie wątpliwości: czy naprawdę stał się cud? A czemu nie ozdrowiał ktoś inny? A w widzu pojawiają się pytania: Czy gdzieś znajdzie się miejsce na prawdziwą wiarę? Czy też wszystko przesiąkło postawą roszczeniowo-konsumpcyjną? Autorka nie odpowiada wprost i nie uwzniośla niczego na siłę, tylko subtelnymi metodami buduje wciągającą historię. I za to jej chwała. "Lourdes" pojawi się w polskich kinach na początku przyszłego roku. (MG)

Z życia kamienicy

W latach 50. i 60. do stosunkowo bogatej Barcelony przyjeżdżała masowo biedota z hiszpańskiego południa, głównie z Andaluzji. Katalończycy traktowali przybyszów niczym obcokrajowców. Dziś, gdy te różnice się zatarły, nowych obcych stanowią emigranci z Północnej Afryki i Ameryki Południowej. I tę zależność z miną dokonywania wielkiego odkrycia ukazuje nam Ventura Pons w filmie "Obcy". Skądinąd niezły reżyser tym razem przedstawił wręcz łopatologicznie dwie epoki z życia pewnej katalońskiej rodziny i ich "obcych" sąsiadów. Zmieniają się pokolenia, ale ksenofobiczne przekonania oraz chore relacje pozostają w sfilmowanej rodzinie takie same. Katalończyków toczy rak (dosłownie), którego prawdopodobnie zgodnie z intencją twórcy powinniśmy odczytywać również metaforycznie. Co ciekawego z tej historii wynika? Absolutnie nic. (MG)

Cierpienie narcyza

W jednej ze sceny "Zabiłem moją matkę" główny bohater, Hubert, z całym swoim młodzieńczym przekonaniem stwierdza, że nie ma on nic wspólnego ze swoją rodzicielką. Zdanie to zresztą powtarza niczym mantrę przez całym film. I nic w tym dziwnego. Patrząc bowiem z boku doskonale widzimy, że jabłko nie spadło daleko od jabłoni. Chłopak jednak potrzebuje wiary w swą odmienność, definiuje siebie poprzez opozycję do matki. Jej gust, zachowanie, poglądy – wszystko to jest dla niego odrażające, budzi wstyd. A przecież wystarczy choćby przez chwilę posłuchać, jak się kłócą, by nie mieć żadnych wątpliwości, że oboje są histerykami, uczuciowymi kalekami, którzy wiele rzeczy mówią do siebie, ale nic z tego nie jest tym, co tak naprawdę chcieliby sobie przekazać.

"Zabiłem moją matkę" to boleśnie szczery obraz egzaltowanego nastolatka, egocentryka i narcyza, który był kiedyś tak blisko związany z matką, że teraz dla zaakcentowania swej odrębności musi ją symbolicznie zamordować. Pełne nastoletniego rozgorączkowania obrazy właśnie przez fakt, że zostały stworzone przez nastolatka brzmią niezwykle prawdziwie. Widzimy jak zwykłe nieporozumienie rozrasta się do konfliktu na kosmiczną skalę, jak palone są mosty, wykopywane przepaści w desperackiej walce o niezależność. Rzecz, która w przypadku normalnego reżysera byłaby nieznośną manierą, w przypadku Xaviera Dolana pobrzmiewa szczerze i przekonująco, a przede wszystkim dojrzale. Dolan ma niezwykłe wyczucie obrazu. Film jest znakomicie skomponowany, pięknie nakręcony i opatrzony intrygującą muzyką wzmacniającą przekaz emocjonalny.

Jednak nie da się ukryć, że dla osób, które widziały chociażby "Tarnation", "Zabiłem moją matkę" będzie brzmiało trochę zbyt powierzchownie i wtórnie. Dolan jest duchowym młodszym bratem Jonathana Caouette'a. Jego film jednak nie jest aż tak dobry i aż tak ekshibicjonistyczny. Mimo to należy go uznać za udany debiut reżyserski, choć na razie jest za wcześnie, by stwierdzić, czy Dolan ma zadatki na dobrego reżysera. (MP)

Ja, ty i całe plemię Izraela

Pełnometrażowy debiut Haima Tabakmana "Oczy szeroko otwarte" to portret jednostki żyjącej w bardzo homogenicznej społeczności. Jej stabilność, bezpieczeństwo, samo istnienie gwarantowane jest poprzez rygorystyczne przestrzeganie 613 przykazań wywiedzionych z Tory. I tu rodzi się paradoks. Przykazania te bowiem zostały określane i spisane, by pomóc jednostce prowadzić właściwe życie, lecz teraz są przede wszystkim narzędziem jej pacyfikacji, rugowania autentyczności, która mogłaby zagrozić całej wspólnocie.

Tabakman naświetla widzom ten paradoks przybliżając perypetie trzydziestoparoletniego Aarona. Wiedzie on ustabilizowane życie zgodne z nakazami religijnymi. Jednak swoje prawdziwe Ja trzyma skrzętnie zamknięte za żelaznymi drzwiami. Pewnego dnia, za sprawą przypadku? Boga? Szatana?, kłódka zostanie strzaskana, drzwi otworzone, a Aaron poczuje intensywne uczucia, jakich nie zaznał nigdy wcześniej. W końcu może być sobą, choć oznacza to popełnienie wielu grzechów głównych przeciwko wierze jego ojców. Jego romans ujawnia też okrutnie surowe fundamenty całego jego życia: kariery zawodowej, małżeństwa, pozycji społecznej. Będzie musiał wybrać między szczęściem osobistym, a dobrem wspólnoty, która nie może zaakceptować tego, kim Aaron chciałby być naprawdę.

"Oczy szeroko otwarte" to film interesujący, lecz mało odkrywczy. Zarówno temat homoseksualizmu, jak i ortodoksji jest tu potraktowany w sposób bardzo sztampowy. Tabakman zbudował konstrukcję, która już z definicji wykluczała oryginalności. Podobnych filmów w Izraelu powstało w ostatnim czasie co najmniej kilka i chyba tylko w jednym – "Sekretach" (Ha-Sodot) – konwencja zostaje, choć w niewielkim stopniu, przełamana. Stąd też ciekawsza od dramatu Aarona wydała mi się cała etnograficzna otoczka, dzięki której mogłem się nieco bliżej przyjrzeć zwyczajom religijnych Żydów. (MP)

Wesołe przypadki patologii

Śmiech to zdrowie, mówi ludowe porzekadło. Jest ono szczególnie prawdziwe, jeśli chodzi o życie psychiczne. Kiedy myślami wracamy do rzeczy trudny, traumatycznych, często sięgamy po humor, żart. Buduje to bezpieczny dystans, z którego możemy spojrzeć na chaos bez obaw, że wessie nas z powrotem. Tak jest w przypadku Gunthera, głównego bohatera i narratora "Pechowców".

Wychowywał się on w domu zamieszkałym przez babcię i jej czterech synów. Żaden z nich niczego w życiu nie osiągnął. Większość czasu spędzali na zaliczaniu kolejnych kobiet, zapijaniu smutków i gromadzeniu długów. Jako 13-latek Gunther pił i palił i to nie po kryjomu, 'od święta', lecz na oczach i za przyzwoleniem swego ojca i stryjów. Jego dom był miejscem pełnym chaosu, skąd wyniósł fobię wobec ojcostwa i gdzie narodził się jego pisarski talent.

Belgijski kandydat do Oscara nie wygląda niestety zbyt okazale, choć sądząc po oklaskach po wczorajszym pokazie, przypadł do gustu publiczności. Mnie niestety nie. Owszem, w filmie jest sporo 'zabawnych' scen, które wzbudzają śmiech przez swoją absurdalność. Jest też dość interesującym obrazem patologicznej rodziny, w której mimo wszystko jest sporo miłości i troski. Problem "Pechowców" polega na tym, że Felix Van Groeningen buduje zbyt duży dystans między zdarzeniami, bohaterem i widzem. Ten ostatni trzymany jest na bezpieczną odległość, przez co może spokojnie skoncentrować się na komediowych i absurdalnych aspektach filmu, traktując "Pechowców" jako czarną komedię. Ignorowanie problemów i paradoksów życia bohaterów przychodzi zbyt łatwo, a przecież to właśnie ta niejednoznaczność relacji rodzinnych jest najciekawszym elementem filmu i powinna być bardziej eksponowana. (MP)