WFF, dzień 8: Szał ciał na prowincji

Filmweb / autor: , /
https://www.filmweb.pl/news/WFF%2C+dzie%C5%84+8%3A+Sza%C5%82+cia%C5%82+na+prowincji-55302
Zapraszamy Was do przeczytania kolejnej relacji z Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Tym razem pod krytyczną lupą redakcji Filmwebu znalazły się: "Krzyk Mody", "Policjant, przymiotnik", "Architekt" i "Stracone czasy".

Wszystkie informacje dotyczące tegorocznej imprezy znajdziecie na specjalnej stronie festiwalu.

Szał ciał i cała reszta

Sally Potter wciąż ma to coś! Mimo 60-tki na karku nadal potrafi zawstydzić młodych i ponoć drapieżnych filmowców, nie mówiąc już o swoich rówieśnikach (tak, to o was mowa drodzy panowie: Almodóvar, Greenaway, Lynch, Coppola). "Krzyk mody" to eksperyment zrealizowany według starej szkoły. Ponieważ jednak ostatnio takich filmów praktycznie w ogóle się nie kręci, dzieło Potter sprawia wrażenie obrazu świeżego i nowatorskiego.

"Krzyk mody" to bardziej instalacja wideo niż film per se. Na ekranie nie dzieje się praktycznie nic. Fabuła jest bardzo szczątkowa i przeniesiona na drugi plan, stając się jedynie pretekstem i ukłonem wobec mniej wyrobionej publiczności. To co obserwujemy to hiperwystylizowane postaci mówiące wprost do kamery. Ich monologi czasem są banalne i płytkie, innym razem na wskroś przenikliwe, drapieżne i brutalnie trafne. Jako całość stają się pejzażem współczesnego świata. W czasach natychmiastowej informacji nie liczy się analiza, lecz 'buzz', chaos, na którym zwycięzcy żerują, a przegrani w nim giną. Potter bombardując nas, jak mass-media czy Internet, fragmentarycznymi informacjami, zachęca do refleksji nad tym, jak odbieramy świat, do pytania o własną tożsamość w świecie nastawionym na natychmiastową gratyfikację i wszechobecny konsumpcjonizm. Aby wynieść z filmu jak najwięcej, należy wsłuchać się w to, co mówione jest między wierszami, przestać koncentrować się na pojedynczym monologu, a analizować je jako całość. Potrzeba do tego świadomego wysiłku, aby przepracowywać to, co do nas dociera z zewnątrz, na co normalnie nie mamy ani czasu ani ochoty.

Wielu widzów zapamięta film Potter przede wszystkim za sprawą fantastycznych zdjęć. Każda z postaci jest wystylizowana do ostatniej kreski. To nie są ludzie, to bogowie współczesnego świata. Przypominają oni mieszkańców Olimpu: są piękni, lecz posiadają równie wiele wad co 'zwyczajni' ludzie. Strona wizualna harmonijnie współgra z występami aktorów. Monolog, zwłaszcza do kamery, to jedna z najtrudniejszych rzeczy dla aktora. Jak być naturalnym, kiedy trzeba jednocześnie być całkowicie wystudiowanym, nie mogąc przy tym korzystać ze sprzężenia zwrotnego, jakim jest relacja z drugim aktorem? U Potter wszyscy, absolutnie wszyscy wypadają fenomenalnie.

"Krzyk mody" nie jest filmem dla każdego. Wiele osób opuszczało seans przed jego zakończeniem. Dla mnie jest jednak bezapelacyjnie najlepszy film, jaki widziałem podczas tegorocznej edycji festiwalu. (MP)

Dialektyka śledcza

Niewiele słabszym filmem od "Krzyku mody" jest "Policjant, przymiotnik". Rumuński obraz w reżyserii Corneliu Porumboiu jest kompletnym przeciwieństwem dzieła Potter jeśli chodzi o stronę wizualną. To, co łączy obie produkcje, to całościowe podejście do materii filmu, której nie sposób zredukować do poszczególnych elementów oraz zepchnięcie fabuły na drugi plan i nadanie jej funkcji służebnej wobec całego dzieła.

Na pierwszy rzut oka "Policjant, przymiotnik" to historia młodego policjanta, który prowadzi śledztwo w sprawie posiadania i rozprowadzania narkotyków przez ucznia liceum zadenuncjowanego przez 'przyjaciela'. Policjant ma wątpliwości co do całej sprawy. Nie uważa chłopaka za dilera, a i stosunek do palenia marihuany czy haszyszu ma bardziej liberalny niż przewiduje to rumuński kodeks karny. Prowadzi zatem śledztwo w taki sposób, by wykazać niewinność podejrzanego, a nie zdobyć dowody go obciążające.

Akcja filmu toczy się bardzo niespiesznie. Główny bohater kryje się za samochodami i godziny spędza obserwując podejrzanego. W między czasie mamy kilka pozornie nic nieznaczących dialogów, ot takie pogaduszki. Jednak kiedy dochodzi do sceny kulminacyjnej w biurze komendanta, cała struktura filmu zostaje ujawniona. "Policjant, przymiotnik" okazuje się być filmową dialektyką, niemal metafizyczną podróżą do źródeł prawdy. To obraz o poszukiwaniu siebie i właściwym określaniu rzeczywistości. Rzadko kiedy filozofia tak idealnie sprzęgnięta została w jedno z materią filmu. Prawdziwie mistrzowskie dotknięcie i osobiście liczę, że film otrzyma przynajmniej nominację do Oscara, będąc rumuńskim kandydatem do nagrody. (MP)

Dom życia

Po uniesieniach estetyczno-intelektualnych, jakich dostarczyły projekcje "Krzyku mody" i "Policjant, przymiotnik", seans "Architekta" okazał się bolesnym upadkiem w odmęty banału. Podobnie jak "Gra w ojca" tak i ten film próbuje opowiedzieć o związkach rodzinnych wykorzystując do tego przedziwne konstrukcje, które jednak zamiast być wystudiowanymi alegoriami, zostają zdemaskowane jako udziwnienia grafomana.

Mając pod ręką metaforę architektury (główny bohater jest architektem), Ina Weisse z niezrozumiałych powodów nie eksploatuje jej do końca, zamiast tego wzbogacając konstrukcję o coraz bardziej absurdalne pomysły. To prawda, że są to najbardziej 'widowiskowe' elementy filmu (scena obijania pięt czy żona próbująca masturbować się przy pomocy ręki oziębłego męża), ale nie służą one całości. Są jak tanie cekiny poprzyklejane do wspaniałego atłasu. Z całą pewnością rzuca się to w oczy, lecz dobrze nie wygląda.

Kiedy odrzuci się więc te wszystkie ozdobniki okaże się, że zamiast mocnej filmowej konstrukcji mamy naprędce sklecony szałas. Paradoks polega na tym, że szałas ten sam w sobie jest interesujący i bez dodatków na pewno wart byłby zapamiętania. (MP)

Wieś jak malowanie

Na węgierskiej prowincji wieje nudą. W barze prymitywni opoje wypijają kolejne szklanice piwa, podczas gdy dzieci spędzają czas na karuzeli. Okoliczną drogą czasem przejedzie jakiś samochód. Aby się utrzymać, niektórzy mieszkańcy szmuglują przez granicę a to papierosy, a to benzynę. Lepkiego banału rzeczywistości nie rozpuszcza nawet wiadomość o gwałcie na upośledzonej siostrze mechanika Ivana. To w końcu jego wina, że pozwolił "wariatce" chodzić samotnie po lesie.

Tytuł filmu Árona Mátyássyego mówi sam za siebie. "Stracone czasy" to nie tylko historia przedwcześnie straconej młodości, ale także półtorej godziny nudy w mroku sali kinowej. W tym filmie naprawdę nic się nie dzieje. Nawet scenariuszowe wolty (oprócz finałowej) nie robią wielkiego wrażenia. Pozostałem absolutnie obojętny zarówno na obrzydliwą zbrodnię jak i kręcące się wokół niej niczym planety wokół słońca otępiały postaci. Ivan chciałby choć raz dokonać czegoś w życiu - wsiąść do samochodu i wyjechać. Na miejscu trzyma go jednak świadomość, że nikt nie zaopiekuje się jego siostrą. Pozostaje więc banalny seks z okolicznymi panienkami i delikatny szmer w sercu, iż koniec życiowego biegu nastąpił tuż po starcie. Na plus trzeba zaliczyć piękne zdjęcia. (ŁM)

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones