Wywiad z T. Barmanem, reżyserem "Z piątku na sobotę"

autor: /
https://www.filmweb.pl/news/Wywiad+z+T.+Barmanem%2C+re%C5%BCyserem+%22Z+pi%C4%85tku+na+sobot%C4%99%22-17150
FilmWeb: W wywiadach często powtarzasz, że marzyłeś o robieniu filmów już jako dziecko. Dlaczego zdecydowałeś się na reżyserski debiut dopiero teraz?
Tom Barman: Tak się jakoś złożyło, że na dobre porwała mnie muzyka. Od 1992 do 1999 roku byłem zaangażowany w działalność swojego zespołu Deus. Przez ten cały ten czas albo siedzieliśmy w studio nagrywając płyty albo podróżowaliśmy, promując je. W tym czasie starałem się jednak kultywować swoje filmowe zainteresowania. Reżyserowałem klipy do naszych piosenek. Aż w końcu nadszedł czas, kiedy postanowiliśmy trochę odetchnąć od koncertowania. Postanowiłem go wykorzystać na zrobienie swojego pierwszego filmu. Sądzę, że to był dobry moment dla mnie. Skończyłem akurat 30 lat i miałem już coś do powiedzenia na temat życia i ludzi. Nie mam wrażenia, że to stało się jakoś późno. Wcześniej naprawdę byłem zajęty i daleki od poczucia, że marnuję swój czas.

FilmWeb: Jak sugeruje angielski tytuł (Anyway the Wind Blows), twój film jest podszyty wiatrem - historia rozwija się w różnych kierunkach i właściwie nie ma ani początku ani zakończenia. Nie bałeś się, że "Z piątku na sobotę" nie spodoba się ludziom przyzwyczajonym do tradycyjnej narracji i logicznego przebiegu fabuły?
Tom Barman: Nie, nie bałem się tego. Muszę jednak przyznać, że nie doceniłem siły przyzwyczajenia widzów do tradycyjnych opowieści, tego, że ludzie są zaprogramowani i oczekują, że historia będzie się rozwijać w ten a nie inny sposób. Jeśli ktoś mówił mi, że nie podobał mu się film, to miał zastrzeżenia głównie do narracji. Ale mnie osobiście wydaje się to dziwne. Przecież ludzie oglądają tyle różnych filmów, np. "Memento", w którym akcja toczy się od tyłu, czy też takie, w których fabuła jest kompletnie zamieszana jak w "Pulp Fiction". Jednak gdy pojawia się taki film jak mój, widzowie są zaskoczeni i jakoś trudno im się do niego dostosować. Oczywiście nie mam nic przeciwko tradycyjnej narracji, sam chcę w przyszłości zrobić film według "normalnych" reguł. Ale kręcąc "Z piątku na sobotę" bardziej chodziło mi o oddanie atmosfery, pewnego nastroju a nie o historię samą w sobie.

FilmWeb: Czy film ma dużo wspólnych punktów z Twoją muzyką?
Tom Barman: Nie mnie to oceniać, ale wydaje mi się, że tak. Przecież i moja muzyka i ten film mają to samo źródło - pochodzą z mojej głowy. Sądzę, że "Z piątku na sobotę", podobnie jak moja muzyczna twórczość, jest w pewnym stopniu nieprzewidywalny. Można o tym filmie mówić co się tylko chce, ale ciężko jest powiedzieć o co w nim naprawdę chodzi. Sądzę, że to dobrze.

FilmWeb: Skąd wziął się tytuł filmu?
Tom Barman: Z piosenki JJ Cale'a. I tego, że wiedziałem, że wiatr to słowo kluczowe dla mojego filmu. Wszystko zaczęło się od Windmana, postaci, która wymyśliłem jeszcze jako nastoletni chłopak, rysując amatorskie komiksy. Poza tym Antwerpia to bardzo wietrzne miasto. Wymyśliłem więc sobie, że każda kolejne scena będzie jak gdyby zmiatała z ekranu poprzednią. I że całość będzie raz spokojna, raz chaotyczna, tak jak wiatr, który raz wieje z potężną siłą a raz nie ma go zupełnie. Wiatr jest nieprzewidywalny, a jak już wspomniałem, chciałem by mój film też taki był. Dlatego wszystkie poszczególne historie dopasowywałem do tej koncepcji.

FilmWeb: Jak dobierałeś muzykę do filmu? To co słyszymy na ścieżce dźwiękowej to twoje ulubione utwory?
Tom Barman: Nie. Gdybym miał wybrać moje ulubione, to musiałbym zrobić 10-godzinny film, tyle tego jest. Podstawą stał się kawałek Charlesa Mingusa, a resztę dobierałem by podtrzymać tę atmosferę. Chciałem, by było głośno, energetycznie, melodyjnie, trochę jazzująco, by na ścieżce dźwiękowej znalazło się i piękno i chaos.

FilmWeb: Trudno było zdecydować się na konkretne utwory?
Tom Barman: Wbrew pozorom nie. Moje doświadczenie związane z realizacją wideoklipów i fakt, iż sam tworzę muzykę bardzo mi pomogły. Od razu wiedziałem, czy coś pasuje czy nie, że jest np. aż tak dobre, że przyćmiewa fabułę. Chciałem, by tak jak w przypadku historii dotyczących poszczególnych postaci, muzyka zaczynała się nagle i nagle przechodziła w jakąś inną melodię, jednak żeby działo się to w sposób naturalny, bez zgrzytów.

FilmWeb: Jak dobierałeś obsadę?
Tom Barman: Wiele osób, które wystąpiły w moim filmie, pierwszy raz znalazło się przed kamerą. Ale zaangażowałem też ludzi, którzy z filmem związani są od wielu lat, jak np. Frank Vercruyssen, którego i polscy widzowie znają pewnie z "Manneken Pis". Takiej kombinacji naturszczyków z profesjonalistami właśnie oczekiwałem, bo dzięki niej wytwarza się na planie niesamowita energia. Nie rzadko zdarzało się, że ktoś, kto zupełnie nie miał doświadczenia z kamerą wypadał w swojej roli dużo lepiej, niż ktoś, kto zagrał w kilku filmach. To były dla mnie cenne obserwacje. A sama praca z aktorami sprawiała mi dużo radości i mam nadzieję, że im ze mną również.

FilmWeb: Czy coś konkretnego zainspirowało cię do nakręcenia "Z piątku na sobotę"?
Tom Barman: Tych inspiracji było naprawdę wiele. Na pewno była to muzyka, opowiadania Raymonda Cartera, filmy Woody'ego Allena, Roberta Altmana, Takeshi Kitano, fotografie, moje własne doświadczenia i obserwacje - wszystko, co wydawało mi się w jakiś sposób bliskie życiu takiemu, jakie jest ono naprawdę.

FilmWeb: Wymieniłeś nazwisko Woody'ego Allena. Natknęłam się na wypowiedź Twojego operatora, Renata Lambeetsa, który powiedział, że chciałeś, by Twój film był w dużej mierze neurotyczny, tak jak filmy Allena. Czy to jeden z Twoich ulubionych reżyserów?
Tom Barman: Potrafi mnie rozśmieszyć, a taką umiejętność bardzo sobie cenię. Allen zrobił parę fantastycznych filmów. Może te ostatnie nie są najlepsze, ale te zrobione w latach 70. to prawdziwe arcydzieła, jak np. "Annie Hall", który jest jednym z moich ulubionych filmów. Allen opowiada wspaniałe historie i niewątpliwie stanowi dla mnie inspirację. Co do innych nazwisk, to na pewno na mojej liście ulubionych reżyserów znaleźliby się również Altman, o którym już wspomniałem, Louis Malle, John Cassavetes. Uwielbiam kino hollywoodzkie lat 70., to spod znaku Scorsese, Coppoli, Schlesingera. Z nowej generacji filmowców mógłbym wymienić Almodovara - jestem wielkim jego fanem oraz oczywiście Quentina Tarantino.

FilmWeb: Jak wyglądał scenariusz "Z piątku na sobotę"? Był bardzo szczegółowy czy zostawiał wiele miejsca na improwizacje?
Tom Barman: Dialogi zostały w dużej mierze napisane wcześniej. Okazja do improwizacji pojawiała się sama, gdy zaczynaliśmy nagrywać materiał - po prostu stawialiśmy kamerę, tak jak sobie założyliśmy, ustawialiśmy światło a potem już na gorąco dopracowywaliśmy szczegóły techniczne. Potem braliśmy aktorów i sprawdzaliśmy, jak sobie radzą z naszym tekstem. To było zabawne, ale przebiegało wedle mojego zamierzenia. Nie podoba mi się ten cały szum z rysowaniem storyboardów, nie widzę sensu w rysowaniu komiksu a potem przerabianiu go na film. Jeśli chciałbym coś narysować, zrobiłbym po prostu kreskówkę. Gdy plan jest dla reżysera miejscem, na którym wszystko może się zdarzyć, jest spontanicznie i naturalnie. I tak powinno być zawsze.

FilmWeb: Dużo nakręconego materiału trafiło do kosza?
Tom Barman: 2 godziny i 15 minut! (Śmiech). Nadal 5-10 minut można było wyciąć, ale nie zrobiłem tego, bojąc się, że to już za bardzo rozchwieje tę i tak mało spójną historię.

FilmWeb: Zatrudniłeś przy swoim debiucie elitę belgijskiej kinematografii - najlepszego operatora, dźwiękowca, montażystę. Jak ci się z nimi pracowało? Czy trudno było ich namówić do współpracy?
Tom Barman: Nie musiałem ich długo namawiać, bo z większością z nich pracowałem już wcześniej, chociażby przy teledyskach dEUS. Nie wiem czy łatwo się ze mną współpracuje, o to pewnie trzeba ich zapytać, ale nie bronili się przed tym. Zresztą nie sądzę, żebym był jakimś tyranem. Zazwyczaj jak się do czegoś zabieram, wiem czego chcę, potrafię powiedzieć o co mi chodzi, więc to chyba im się podobało. Czasem bywam niecierpliwy, ale potrafię się dostosować do innych. Powiem ci, że ogromnie mnie zdziwiło to, że robiąc film można się prawie nie stresować, że można się tak dobrze bawić. Myślę, że to bardzo ważne, żeby mieć dobrą atmosferę na planie, nie potrafiłbym zresztą pracować w napięciu i niemiłym klimacie. Wiem, że owo napięcie jest czasem potrzebne, ale to nie jest sposób, który ja preferuję. Wpadam w panikę, gdy widzę, że ludziom nie odpowiada to, co robią, gdy czuję, że są nieszczęśliwi z mojego powodu. Zawsze chcę wszystko wiedzieć, wszystko kontrolować ale bez bezwzględnego dyrygowania. Zdarzyły się na planie dwa naprawdę niemiłe momenty, ale już prawie o nich zapomniałem, staram się wyrzucać takie wspomnienia z mojej pamięci.

FilmWeb: Wspomniałeś, że wyreżyserowałeś większość teledysków do utworów zespołu dEUS. Jak te doświadczenia pomogły Ci w pracy nad filmem fabularnym?
Tom Barman: Bardzo. W ten sposób poznałem większość członków mojej późniejszej ekipy, np. operatora Renaata Lambeetsa. No i poznałem od podszewki to, jak wygląda praca na planie. Zapoznałem się też z technikami montażu, bo cięcie i składanie materiału ogromnie mnie interesuje i staram się w to jak najbardziej angażować. Nauczyłem się, jak ustawiać światło, jak porozumiewać się z aktorami i przekazywać im swoje pomysły i wizję efektów, które zamierza się osiągnąć. Kręcenie teledysków to cała moja edukacja filmowa, myślę, że o wiele lepsza od tej, którą zdobywa się w szkole.

FilmWeb: Trudno było zdobyć pieniądze na reżyserski debiut?
Tom Barman: Sądzę, że przebiegało to zwyczajnym trybem - trzeba było przede wszystkim dużo się nagadać. Ludzie słuchali, obiecywali, że zadzwonią i oczywiście nigdy nie oddzwaniali (śmiech). Było dokładnie tak, jak Woody Allen powiedział w jednym ze swoich filmów: "It's not a dog eat dog world, it's a dog doesn't answer other dogs phone calls world" (Nie żyjemy w świecie, w którym ludzie walczą ze sobą, ale w świecie, w którym nikt nie oddzwania na nasze telefony). Może przede mną drzwi otwierały się częściej, bo jestem w końcu znaną osobą w Belgii. Ale tak samo jak inni debiutujący filmowcy musiałem ostro bronić swojego pomysłu, przekonywać do niego ludzi.

FilmWeb: Jak film "Z piątku na sobotę" został przyjęty w Belgii?
Tom Barman: Bardzo dobrze. Dla tego rodzaju filmu był to ogromny sukces, ale ogólnie rzecz biorąc, było po prostu nieźle. Ludzie mówią mi, bo ja sam nie znam się za bardzo na statystykach i kategoryzowaniu, że tego rodzaju film może przyciągnąć publiczność na poziomie 40 tys. osób, absolutne maksimum to 50 tys. A mój film obejrzało 85 tys., więc to było totalne zaskoczenie. Ale w porównaniu z innymi produkcjami ta liczba już wypada blado. Ostatnio wszedł u nas thriller, który zobaczyło 750 tys. widzów, więc sama widzisz różnicę. Nie wiem, jak będzie się podobał ludziom za granicą, to się okaże. Ja nie mam wygórowanych oczekiwań. Dla mnie już sam fakt, że jestem w Polsce i udzielam wywiadów dla polskich mediów jest ogromnym sukcesem, o jakim nawet nie marzyłem. Cieszy mnie, że ludzie z zagranicy interesują się tym, co zrobiłem. Jestem realistą, więc każde takie ciepłe przyjęcie mnie zaskakuje.

FilmWeb: Jak myślisz, co się ludziom najbardziej podoba w Twoim filmie?
Tom Barman: Nie mam pojęcia. Jeśli np. po projekcji zapragną wyjść gdzieś na imprezie, dla mnie oznacza to wystarczająco dobry odbiór filmu (śmiech). "Z piątku na sobotę" to film, którym nie da się zadowolić wszystkich. Ludzie często pytają mnie, o co właściwie w nim chodzi, co powinni czuć oglądając go? A ja odpowiadam "naprawdę nic nie musicie czuć". Słyszałem zachwyty i słyszałem obelgi dotyczące tego, co zrobiłem. Taka jest natura tego filmu.

FilmWeb: Jest w filmie scena, w której nauczyciel czyta małym dzieciom fragment prozy Kundery. Jedno z podopiecznym mówi, że nie rozumie tekstu. Nauczyciel pyta: "A podobało ci się?" Kiedy dziewczynka odpowiada, że tak, ten mówi: "A więc wszystko w porządku". Czy ta scena mogłaby posłużyć jako komentarz do Twojego filmu?
Tom Barman: Chyba tak (śmiech). Dziennikarze często mi zarzucają, że umieściłem tę scenę w filmie po to, by w jakiś sposób się usprawiedliwić. Ale nie takie było moje zamierzenie. Ten fragment miał uczynić z mojego bohatera osobę sympatyczną, bo on nie traktuje swoich uczniów jak dzieci ale jak dorosłych. Czytanie takiej trudnej literatury dzieciom wydało mi się również niezłym aspektem komediowym. Poza tym akurat ten fragment prozy Kundery był mi bardzo bliski. On pisze tu o tym, że mało go obchodzi mówienie o Bogu, polityce, patriotyzmie, że jedyne w co wierzy to piękno. Ja myślę dokładnie tak samo. Wierzę w piękno, które człowiek może stworzyć. Ta idea była dla mnie dużo ważniejsza niż wywołanie tą sceną jakiejkolwiek specyficznej reakcji. Zresztą pierwotnie ten fragment był dłuższy. Po tym jak dziewczynka stwierdza, że nie rozumie tekstu a nauczyciel odpowiada, że nic nie szkodzi, kamera przesuwa się na chłopca, który mówi: "Ja już to czytałem. Całkiem niezła książka". To było zabawne ale wyglądało jak skecz, a tego wolałem uniknąć.

FilmWeb: Bardzo rzadko zdarza się w Polsce i innych krajach oglądać filmy belgijskie. Właściwie nie mamy pojęcia o tym jak wygląda Wasza kinematografia...
Tom Barman: Zadziwia mnie fakt, że nie znacie tu twórczości braci Dardenne, bardzo utalentowanych filmowców. Zdobywali nagrody w Cannes, Scorsese wypowiada się o nich bardzo pochlebnie. Ale dla większości widzów pozostają anonimowi. Ogólnie sądzę, że w Belgii mamy całkiem ciekawe kino. Wiele filmów zaangażowanych jest społecznie, szczególnie tych francuskojęzycznych. Zdarzały się w naszej kinematografii naprawdę ciekawe propozycje: "The sexual life of the Belgians", "Crazy love", "Manneken Pis". Sądzę, że fakt, że te filmy do Was nie trafiają, wynika tylko i wyłącznie z jakiegoś poważnego problemu z dystrybucją. Sam się zastanawiam, dlaczego mój film kupiono w Polsce, a nie stało się tak z ostatnią produkcją braci Dardenne. Pewnie nie powinnaś tego pisać, ale ich film jest dużo lepszy (śmiech).

FilmWeb: Sprawiasz wrażenie ogromnie zapracowanego człowieka. Jesteś liderem dwóch zespołów: dEUS i Magnus. Zrobiłeś film a teraz jeździsz po świecie promując go. Jak udaje ci się połączyć to wszystko?
Tom Barman: Po prostu pracuję cały czas i sprawia mi to dużo radości. Na razie napawam się wolnością od poważnych obowiązków, takich jak bycie mężem czy ojcem. Chciałbym pewnego dnia założyć rodzinę i poświęcić się jej. Ale na razie, póki jestem wolny poświęcam się swoim zajęciom w 100%. Zdaję sobie sprawę z upływu czasu. Kiedyś myślałem, że to stereotyp, ale po trzydziestce życie naprawdę się zmienia. Przestajesz być już dużym dzieckiem i zaczynasz myśleć, jakie życie jest krótkie. Chcesz zrobić jeszcze więcej rzeczy i jeszcze więcej się nauczyć. To co robię w tej chwili ogromnie mnie kręci, może nawet bardziej niż jak miałem 25 lat. Więc cieszę się tym, póki mogę.

FilmWeb: Myślisz już nad kolejnym filmowym projektem?
Tom Barman: Tak. Ale nie za bardzo mogę o tym mówić. Będzie to bowiem adaptacja, a ja nie mam jeszcze praw do ekranizacji tego tekstu. Wolę więc nie uprzedzać faktów. Ale już nie mogę się doczekać pracy na planie. Teraz kończę nagrywanie płyty z zespołem dEUS, szykuje nam się spora trasa koncertowa. Ale zaraz po powrocie z niej zamierzam brać się do pracy za kamerą. Myślę, że uda mi się rozpocząć zdjęcia gdzieś pod koniec przyszłego lub na początku 2006 roku. Nie mogę się doczekać, bo po pierwszym filmie mam tyle przemyśleń, tyle nowych doświadczeń, że muszę je gdzieś umieścić, w jakiejś formie przelać.

FilmWeb: Mam więc nadzieję, że znów będziemy mogli przy tej okazji porozmawiać...
Tom Barman: Ja również. Chyba, że "Z piątku na sobotę" sprzeda się tak fatalnie, że już nikt nie będzie mnie chciał tu oglądać (śmiech).