Recenzja filmu

Fatum Elizabeth (2018)
Sebastian Gutierrez
Abbey Lee
Ciarán Hinds

Sinobrody 2.0

Wszystkie bardzo ciekawe pytania w "Fatum Elizabeth" wyartykułowane zostają w bardzo płytki, naskórkowy sposób – to nie jest ambitne, filozoficzne science fiction na poziomie "Black Mirror" czy
Już po pierwszych minutach "Fatum Elizabeth" widz bez problemu zorientuje się, że ma do czynienia z kolejną wariacją na temat mitu Sinobrodego. Starszy mężczyzna przywozi swoją młodą żonę do położonej na odludziu hipermodernistycznej rezydencji ze szkła i stali, wypełnionej materialnymi świadectwami jego bogactwa, statusu i świetnego gustu. Oprowadza kobietę po każdym z licznych pokoi wielkiego domu, poza jednym, do którego wybranka nie ma wstępu. Jak doskonale wiemy, przy pierwszej nadażającej się okazji kobieta złamie zakaz i ściągnie na siebie gniew małżonka.



Na szczęście twórcy filmu mają w zanadrzu kilka niespodzianek. Bardzo szybko okazuje się, że w historii jest coś jeszcze i nie czeka nas wyłącznie kolejna inscenizacja znanego motywu. Baśniowa historia Sinobrodego łączy się płynnie z konwencją science-fiction. Nagle trafiamy w krąg pytań znanych m.in. z "Łowcy androidów", "Niepamięci" czy "Ex Machiny". Co znaczy człowieczeństwo? Czym jest tożsamość? Czy możemy wierzyć własnej pamięci i wspomnieniom? Jak pogodzić kluczową dla naszych najbardziej centralnych pojęć moralnych wizję autonomicznej jednostki z wiedzą o tym, jak determinują nas geny i środowisko – systemy społecznego, ekonomicznego i kulturowego warunkowania?

Modelem, któremu "Fatum Elizabeth" poświęca się najwięcej uwagi, jest patriarchat. Mit Sinobrodego zostaje w filmie przerobiony nie tylko w posthumanistycznym, ale i feministycznym duchu. Podobnie jak wcześniej Angela Carter w literaturze i Catherine Breillat w kinie, reżyser i scenarzysta "Fatum Elizabeth", Sebastian Gutierrez, na nowo odczytuje baśniowy motyw tak, by w znanej historii wykroić przestrzeń dla działania silnej, walczącej o swoją wolność, podmiotowość i sprawczość kobiety. W filmie Gutierreza ta walka toczy się według schematów popkulturowych, feministycznych narracji, doskonale oswojonych przez współczesne kino gatunków.


Problem jednak w tym, że te wszystkie bardzo ciekawe pytania w "Fatum Elizabeth" wyartykułowane zostają w bardzo płytki, naskórkowy sposób – to nie jest ambitne, filozoficzne science fiction na poziomie "Black Mirror" czy choćby dobrych momentów kina Alexa Garlanda. Miejscami zawodzi także reżyseria. Z takim tematem, scenografią, zwrotami akcji w scenariuszu można było bardziej poszaleć z nastrojem, plastyką obrazu, budowaniem napięcia. Mimo kilku niezłych sekwencji i przyzwoitego poziomu warsztatu brakuje autorskiej wizji, narzucającej się widzowi artystycznej indywidualności. Ostatnią część filmu warto by też pewnie przed wejściem na plan staranniej napisać, dociskając pewne wątki i przemiany postaci.

Nie zawsze sprawdza się też casting. O ile Abbey Lee w tytułowej roli jest zaskakująco przekonująca, to już partnerujący jej aktorzy średnio. Weterani Carla Gugino i Ciarán Hinds – jako Henry, złowieszczy mąż Elizebeth – grają na pół gwizdka, poniżej swoich możliwości. Zupełną pomyłką okazało się obsadzenie Matthew Bearda w roli syna Henry’ego, postaci kluczowej dla ostatniego aktu filmu.

W efekcie otrzymujemy film, który nie sprawia bólu, ale też nie zachwyca. Jest ciekawszy jako symptom kulturowych przemian, nadziei i lęków współczesnych czasów niż jako dzieło sztuki filmowej. W tym zakresie mieści się w najlepszym wypadku w solidnych stanach średnich.
1 10
Moja ocena:
5
Filmoznawca, politolog, eseista. Pisze o filmie, sztukach wizualnych, literaturze, komentuje polityczną bieżączkę. Członek zespołu Krytyki Politycznej. Współautor i redaktor wielu książek filmowych,... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones