Recenzja filmu

Ratunku, zmniejszyłem rodziców (2018)
Tim Trageser
Oskar Keymer
Lina Hüesker

Za wysokie progi

Miniaturyzacja ludzi oraz podglądanie przez mikroskop ich społecznych rytuałów to całkiem fotogeniczna materia dla kina. "Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki", "Kingsajz", "Pomniejszenie" – temat
Miniaturyzacja ludzi oraz podglądanie przez mikroskop ich społecznych rytuałów to całkiem fotogeniczna materia dla kina. "Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki", "Kingsajz", "Pomniejszenie" – temat jest nośny, daje pole do popisu właściwie wszystkim na planie. Reżyserzy mogą wygrywać dynamikę pomiędzy bohaterami skrajnych rozmiarów, aktorzy – stosować metodę Stanisławskiego w scenach ucieczek przed gigantycznym kotem, z kolei fachowcy od efektów specjalnych – zacierać granice pomiędzy światami dużych i małych. Niestety, w filmie Tima Tragesera wszyscy poza scenarzystą byli na chorobowym. 


Jako że mówimy o sequelu, kłopotliwe pytanie o zasady działania filmowej rzeczywistości przestaje być istotne. W świecie pełnym duchów, gadających szkieletów i mądrych nastolatków, zmniejszanie ludzi to tylko kolejna czarodziejska sztuczka. Chodzi tak naprawdę o przygodowo-inicjacyjną narrację, na mocy której para rezolutnych dzieciaków oraz ich malutkich rodziców da odpór wrednej nauczycielce. Co prawda tej ostatniej się zmarło, lecz nie przeszkadza jej to w astralnej formie bujać się po korytarzach szkoły i knuć kolejne intrygi. Felix i Ella muszą zatem po raz kolejny zakasać rękawy i posprzątać cały ten metafizyczny bałagan. 


Sam pomysł jest oczywiście świetny (czytaj: świetny jak każdy), z kolei fabuła ma odpowiedni wektor: to po części slapstick, trochę komedia pomyłek, a momentami familijna bajka z morałem. Dzięki różnicy w gabarytach, młodzi i starzy wreszcie zaczynają zwracać na siebie uwagę i wykładają sobie w bezpretensjonalny sposób kolejne lekcje życia. Z kolei sceny, w których prowizorycznie zmontowane przez bohaterów sprzęty stają się dla ich rodziców survivalowym ekwipunkiem, są najlepsze w filmie i na pewno zachwycą małoletnią widownię. To taki katalog lifehacków w ekstremalnym i absurdalnym wydaniu. 

Niestety, reżyserskie umiejętności Tragesera, wątpliwa charyzma odtwórców głównych ról oraz generalne lenistwo pionu technicznego, nie pozwalają w wystarczającym stopniu cieszyć się filmem. Całość jest zainscenizowana bez polotu, dzieciaki wygłaszają swoje kwestie, jakby grali w oscarowym dramacie albo przynajmniej u Johna Hughesa, z kolei każdy subtelny żart jest zabity przez ekspresję rodem z pantomimy. Pastelowa kolorystyka zamienia obraz w coś z pogranicza baśni i magicznego realizmu, lecz za mało tutaj przekory, dzikości, wytworów szalonej wyobraźni, a za dużo cukru, od którego może rozboleć głowa.  

W poprzedniej części bohaterowie zmniejszyli nauczycielkę. W tej – rodziców. Biorąc pod uwagę, jak bardzo rozwinięte są ich umiejętności społeczne, widzę tu materiał na jakieś sto pięćdziesiąt tysięcy sequeli. Zamieniłbym jednak wszystkie te filmy na małą-wielką opowieść o przyjaźni, dojrzewaniu i walce ze złem, na której nie tylko dzieciaki będą rosnąć w oczach. 
1 10
Moja ocena:
4
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?