Miniaturyzacja ludzi oraz podglądanie przez mikroskop ich społecznych rytuałów to całkiem fotogeniczna materia dla kina. "Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki", "Kingsajz", "Pomniejszenie" – temat
Miniaturyzacja ludzi oraz podglądanie przez mikroskop ich społecznych rytuałów to całkiem fotogeniczna materia dla kina. "Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki", "Kingsajz", "Pomniejszenie" – temat jest nośny, daje pole do popisu właściwie wszystkim na planie. Reżyserzy mogą wygrywać dynamikę pomiędzy bohaterami skrajnych rozmiarów, aktorzy – stosować metodę Stanisławskiego w scenach ucieczek przed gigantycznym kotem, z kolei fachowcy od efektów specjalnych – zacierać granice pomiędzy światami dużych i małych. Niestety, w filmie Tima Tragesera wszyscy poza scenarzystą byli na chorobowym.
Jako że mówimy o sequelu, kłopotliwe pytanie o zasady działania filmowej rzeczywistości przestaje być istotne. W świecie pełnym duchów, gadających szkieletów i mądrych nastolatków, zmniejszanie ludzi to tylko kolejna czarodziejska sztuczka. Chodzi tak naprawdę o przygodowo-inicjacyjną narrację, na mocy której para rezolutnych dzieciaków oraz ich malutkich rodziców da odpór wrednej nauczycielce. Co prawda tej ostatniej się zmarło, lecz nie przeszkadza jej to w astralnej formie bujać się po korytarzach szkoły i knuć kolejne intrygi. Felix i Ella muszą zatem po raz kolejny zakasać rękawy i posprzątać cały ten metafizyczny bałagan.
Sam pomysł jest oczywiście świetny (czytaj: świetny jak każdy), z kolei fabuła ma odpowiedni wektor: to po części slapstick, trochę komedia pomyłek, a momentami familijna bajka z morałem. Dzięki różnicy w gabarytach, młodzi i starzy wreszcie zaczynają zwracać na siebie uwagę i wykładają sobie w bezpretensjonalny sposób kolejne lekcje życia. Z kolei sceny, w których prowizorycznie zmontowane przez bohaterów sprzęty stają się dla ich rodziców survivalowym ekwipunkiem, są najlepsze w filmie i na pewno zachwycą małoletnią widownię. To taki katalog lifehacków w ekstremalnym i absurdalnym wydaniu.
Niestety, reżyserskie umiejętności Tragesera, wątpliwa charyzma odtwórców głównych ról oraz generalne lenistwo pionu technicznego, nie pozwalają w wystarczającym stopniu cieszyć się filmem. Całość jest zainscenizowana bez polotu, dzieciaki wygłaszają swoje kwestie, jakby grali w oscarowym dramacie albo przynajmniej u Johna Hughesa, z kolei każdy subtelny żart jest zabity przez ekspresję rodem z pantomimy. Pastelowa kolorystyka zamienia obraz w coś z pogranicza baśni i magicznego realizmu, lecz za mało tutaj przekory, dzikości, wytworów szalonej wyobraźni, a za dużo cukru, od którego może rozboleć głowa.
W poprzedniej części bohaterowie zmniejszyli nauczycielkę. W tej – rodziców. Biorąc pod uwagę, jak bardzo rozwinięte są ich umiejętności społeczne, widzę tu materiał na jakieś sto pięćdziesiąt tysięcy sequeli. Zamieniłbym jednak wszystkie te filmy na małą-wielką opowieść o przyjaźni, dojrzewaniu i walce ze złem, na której nie tylko dzieciaki będą rosnąć w oczach.
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu