Recenzja filmu

Żużel (2020)
Dorota Kędzierzawska
Tomasz Ziętek
Jagoda Porębska

Życie to nie bajka

O zasadach rządzących zawodami dowiadujemy się niewiele; o stawce oglądanych właśnie wyścigów nie wiemy nic. Żużel zamienia się w wypełniającą fabularne przerwy watę. Dyscyplina byłaby inna, a
Życie to nie bajka
Żebyście się nie poparzyli! Nawet jeśli mariaż autorskiego kina z gatunkiem wydaje Wam się frapującym pomysłem, w przypadku "Żużlu" marzenia te spalają na panewce. Pierwszy od niemal dekady utwór Doroty Kędzierzawskiej stanowi interesujący dla miłośników tej twórczości przykład "jednego filmu kręconego przez całe życie", a zarazem zupełnie nieudaną próbę gatunkowego rzemiosła.

Nie przypadkiem reklamujący "Żużel" synopsis sprowadza się do ubranej w zgrabne zdania litanii wartości większych niż życie i toposów pojemniejszych niż kino. Są tu młodzieńcze ambicje, westchnienia kobiet i zazdrość rywala (Mateusz Kościukiewicz); pragnienie sportowego sukcesu i strach przed śmiercią; głód rywalizacji na przeszkodzie prawdziwej miłości (Jagoda Porębska). Historia żużlowego motocyklisty Lowy (Tomasz Ziętek) składa się z podobnie wielkich kwantyfikatorów, lecz nie ma w sobie narracyjnego mięcha (dla wtajemniczonych: Campbellowskiego/Proppowskiego kręgosłupa także ze świecą tu szukać). Nie znajdziecie tu też merytorycznego konkretu dyscyplinującego branżowe realia. Jeśli jest to kino sportowe, to tylko ze względu na tematyczną łatkę. Tytuł nęci, lecz obietnica adrenaliny rodem ze stadionowych trybun okazuje się fałszywa.


W odwróceniu wektorów zainteresowania widowni nie byłoby oczywiście niczego złego. W końcu ileż można patrzeć na tę samą bromance'ową rywalizację, po wielokroć kalkowaną od tych Ronów Howardów ("Wyścig") czy innych Tonych Scottów ("Top Gun", "Szybki jak błyskawica"). Okazuje się jednak, że od kalki wprowadzać można także społecznie zaangażowane motywy. W "Żużlu" z założenia niekomercyjnej kędziarzawszczyźnie niebezpiecznie blisko do autoparodii. Refleksja nad losem napiętnowanych przez życie, niekochanych i odrzuconych jest naskórkowa. Bieda? Zaledwie odhaczona. Trudy samotnego macierzyństwa? Popadają już chyba w karykaturę. Alkoholizm w tle? A jakże: taki, który wypączkował z hashtagu i na hashtag wyrósł. Wszystko to czyni ekranowy świat burym i ponurym, lecz nie czyni go ciekawszym. Jak by tego było mało, na bohatera musi jeszcze spaść lawina życiowych tragedii i branżowych patologii – ponoć wyjętych z rzeczywistości niezdolnych dźwignąć presji młodych polskich żużlowców (za inspirację reżyserce-scenarzystce służyły m.in. reportaże obecnego na ekranie Jacka Hugo-Badera). Mówimy jednak o tragediach wprowadzanych do scenariusza z subtelnością młota i użytecznością emocjonalnego szantażu.

Jak się rzekło, egzystencjalny ciężar dźwigany przez naszego Lowę jest tak duży, że na zdrową sportową dramaturgię nie starcza już miejsca. Oglądając "Żużel", ma się zresztą wrażenie obcowania z rozciągniętym do niemal dwóch godzin etapem na drodze bohatera, na który zwykle rezerwujemy sobie miejsce tuż przed wielkim finałem. To wtedy protagonista może na nowo przemyśleć siebie swoje błędy i je zrozumieć, skonsultować się z mentorem i dojrzeć do podniesienia się z kolan lub podjęcia decyzji o skoku na główkę. Wówczas gra cieni i świateł w złotej godzinie jest jakby bardziej uzasadniona, mętne spojrzenia w dal w wykonaniu bohaterów nabierają głębszego sensu, a trąbka wydaje się stworzona do sączenia melancholii z głośników. "Żużel" wygląda tak w całości. To stworzona z prowincjonalnego realizmu magicznego baśń – wyjęta z konkretnych czasów, zapętlona w tych samych lokalizacjach, nudnej prozie sportowego życia i nieobarczonych dialogiem zadumanych spojrzeniach.

Charakterystyczna praca kamery Artura Reinharta atmosferą poetyzuje dramaturgiczną pustkę: niby w zwolnieniu fetyszyzuje wyścigowy tor, detalizuje motocykle, upaja się promieniami słońca prześwitującymi przez szprychy polskich maszyn, lecz popularyzujące czarny sport ambicje zdradzane w wywiadach przez autorkę spełzają na niczym. O zasadach rządzących zawodami dowiadujemy się niewiele; o stawce oglądanych właśnie wyścigów nie wiemy nic. Żużel zamienia się w wypełniającą fabularne przerwy watę. Dyscyplina byłaby inna, a słabo zlepione wydarzenia pozostałyby identyczne.


Nie wspomniałem o pierwszoplanowym romansie. Tak jak smutny byłby los kibica, gdyby za reżyserię sportowych widowisk brała się Dorota Kędzierzawska, tak ponure byłyby Wasze porywy serca, gdyby odpowiadała za nie autorka "Pora umierać". Tutejsze uczucie ma w sobie co prawda pogodę znaną z wakacyjnych romansów, a uroczy zakochani są jak rycerz na koniu i wpatrzona w niego księżniczka, lecz, przyznacie, nie mówi to o nich wiele. Autorski stempel dopada w końcu i sam pozbawiony słów romans: tutaj też na wszelki wypadek wstawiona zostaje tragedia. Jak to u Kędzierzawskiej bywa: happy endu brak, zakończenie, jak to w życiu, musi pozostać otwarte, a postęp w losach bohaterów nie następuje. Bez moralizatorstwa, ale i bez rozwiązań. W wiecznej nieszczęśliwości tego kina – ni to opowieści sportowej, ni to kumpelskiej rywalizacji, ni to romansu, ni to społecznie zaangażowanego melodramatu – dostrzegam rodzaj werystycznych kajdan. Chciałbym docenić autorskość filmu Kędzierzawskiej, lecz wyżej sobie cenię bycie zaskakiwanym.
1 10
Moja ocena:
3
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Zazwyczaj nie recenzuję filmów, ale w tym wypadku poczucie troski o bliźniego zwyciężyło. Otóż w Polsce... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones