Recenzja filmu

Aladyn (2019)
Guy Ritchie
Waldemar Modestowicz
Will Smith
Mena Massoud

À la dżin

Choć takiego "Aladyna" mógłby wyreżyserować pewnie każdy (łącznie z jakimś algorytmem), nie jest tak, że nie da się zmrużyć oka i wypatrzeć tu kilku autorskich stempli. No, może stempelków. Tak,
Myślę, że wielu widzów może mieć trzy życzenia przed seansem nowego "Aladyna". Pierwsze: żeby Will Smith dorównał ikonicznej roli Robina Williamsa z animowanego oryginału. Drugie: żeby Guy Ritchie nadał filmowi autorskie piętno. Trzecie: żeby film uzasadnił sens swojego istnienia, wznosząc się ponad bycie kolejnym punktem disnejowskiego planu podboju wszechświata poprzez eksplorację własnego filmowego skarbca. Tak, kino bywa fabryką snów i czasem nawet spełnia życzenia. Ale jeśli ktoś spodziewa się cudów, idąc do McDonalda, niech potem nie wychodzi zdziwiony, że smakowało jak zwykle i że od "snów" ważniejsza jest czasem "fabryka". Powiem tak: uzbrojony w świadomość, że oryginał jest nie do przebicia, z poprzeczką oczekiwań obniżoną przez niemrawe zwiastuny, wyszedłem z kina zaskoczony. I to pozytywnie. 


Choć w tym roku zobaczymy jeszcze "Czarownicę 2", Disney ewidentnie przystopował z próbami twórczego traktowania własnego dziedzictwa. Sequele, prequele i "opowieści z innych punktów widzenia" w rodzaju "Czarownicy", "Mary Poppins" czy "Alicji w Krainie Czarów" są dziś w zdecydowanej mniejszości. I chociaż ten (dobre sobie) "rewizjonizm" nie był nigdy szczególnie odważny, to i tak zaczyna dominować strategia jeszcze bezpieczniejsza: ot, pudrowanie hiciorów. Wystarczy przypomnieć, że nowy-stary "Aladyn" wchodzi do kin dwa miesiące po premierze nowego-starego "Dumbo" i na dwa miesiące przed premierą nowego-starego "Króla Lwa". Jak w zegarku. 

Streszczenie fabuły będzie więc chyba zbędne. Wiadomo: Aladyn, Dżasmina, lampa, dżin, trzy życzenia, Dżafar. Wrzuć do Excela i zamieszaj. Jedyne, co pozostaje, to delikatne przesuwanie akcentów. Kosmetyka polega tu głównie na wzmocnieniu pozytywnej, emancypacyjnej wymowy. Nic dziwnego: bohaterami "Aladyna" są w końcu złodziejaszek z nizin społecznych, uciskana przez patriarchat księżniczka i zmuszony do spełniania zachcianek swoich panów niewolnik. Ich problemy nie są może równorzędne – w końcu inaczej cierpi się pod dziurawym dachem, na pałacowych poduszkach i w ciasnocie magicznej lampy – ale na pewno są symetryczne. Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście Dżasmina (Naomi Scott), która w oryginale może i nie chciała męża z rozdzielnika, ale w finale i tak trafiała na ślubny kobierzec. Tutaj ten łuk narracyjny jest wzmocniony politycznymi ambicjami i bardziej zdecydowanym feminizowaniem księżniczki. Dość powiedzieć, że Dżasmina dostaje własny emancypacyjny song, ewidentnie mierzony na kolejne "Let it go" z "Krainy lodu"


Aladyn (Mena Massoud) i Dżafar (Marwan Kenzari) są z kolei upozowani na dwie strony tej samej monety. Odmłodzenie złego wezyra nie jest więc tylko chwytem marketingowym ("zawsze był zły, teraz jest jeszcze przystojny!"). Nowy Dżafar to bowiem self-made man, karierowicz, który – jak Aladyn – zaczynał jako drobny złodziejaszek. Wyciągnął się jednak za włosy ze społecznych dołów i celuje w sam szczyt. Uczynienie bohatera i łotra lustrzanymi przeciwieństwami to oczywiście pierwsza strona podręcznika hollywoodzkiego scenariopisarstwa. Ale trzeba docenić fałdkę osobowości na portrecie kolejnego "złego do szpiku kości" czarnego charakteru (podobnie uczłowieczono zresztą Cate Blanchett jako złą macochę w Branaghowskim "Kopciuszku"). Szkoda jedynie, że odbywa się to kosztem postaci Jago. W oryginale papuga wezyra była chyba bardziej zepsuta niż sam Dżafar i to ona podsycała jego najgorsze instynkty, zupełnie niczym wiszący nad ramieniem moralitetowego bohatera diabełek. Tym razem jest jedynie etatowym pomagierem.

O samym Aladynie wiele powiedzieć się nie da, poza tym, że Mena Massoud – podobnie jak Scott w roli Dżasminy i Kenzari jako Dżafar – rzetelnie spełnia swoją rolę. To wystarczy, bo przecież – wbrew tytułowi – nie on miał być gwiazdą tego show. Animowany oryginał zdefiniował w końcu Robin Williams jako hiperaktywny, metatekstualny, rozsadzający ekran dżin. Tym razem w dżina wciela się inna gwiazda: Will Smith. Ale efekt jest inny. Bo nawet przy całej swojej charyzmie i przy całym kredycie widzowskiego zaufania, jakim się cieszy, Smith nie miał szans, by choćby zbliżyć się do pierwowzoru. Brak mu maniackiego emploi i improwizacyjnego drygu, które sprawiały, że Williams przypominał animka, jeszcze zanim go zanimowano. 


Animowany Smith tymczasem nie wygląda zbyt dobrze. Niestety, dostajemy to, czym straszyły zwiastuny: widmo z "doliny niesamowitości", cyfrowe, "napakowane" ciało z przyklejoną do niego nieudolnie twarzą aktora. Na szczęście dżin regularnie przybiera "ludzką" postać, a Smith – kiedy nie jest akurat niebieskim straszydłem – ma na tyle oleju w głowie, że nie próbuje ścigać się z poprzednikiem. Gra swoim naturalnym urokiem, dobrym humorem, kumpelską pozą. Nawet jeśli się go nie lubi, jakoś trudno go nie lubić.

Koniec końców i Williams, i Smith są więc najlepszym, co mają do zaoferowania ich wersje "Aladyna". To jednak dwa skrajnie różne "najjaśniejsze punkciki". Williams był postmodernistycznym pęknięciem w fakturze spektaklu. Rozrywał akademicki gorset, balansując na granicy tego, co jeszcze wolno, a co już raczej nie wypada. Smith przynosi zaś "ciepły nawiew", jest balsamem, wisienką na torcie – a nie granatem. Wpisuje się w grzeczny kontekst całego filmu. Dlatego ostrzegam fanów Guya Ritchiego: twórca "Przekrętu" nie wysadził w powietrze disnejowskiego zamku. 


Ale choć takiego "Aladyna" mógłby wyreżyserować pewnie każdy (łącznie z jakimś algorytmem), nie jest tak, że nie da się zmrużyć oka i wypatrzeć tu kilku autorskich stempli. No, może stempelków. Tak, Aladyn bierze udział w Ritchie'owskiej gonitwie wąskimi uliczkami. Tak, reżyser swoim zwyczajem manipuluje tempem, raz przyspieszając, raz spowalniając akcję. Tak, sztywna teatralna wystawność zostaje ożywiona nieco żywszą niż zwykle pracą kamery. Dlatego bliżej stąd – przynajmniej w intencji – do Bollywood niż – jak złośliwie mówią niektórzy – serialu "Wspaniałe stulecie". Tak, to wciąż bardzo akademicka formuła: studyjno-musicalowa w sposób, jaki dziś wydaje się ciut niedzisiejszy. I nie, nikt tu nie przeklina z brytyjskim akcentem. "Aladyn" nie zmienia jednak disnejowskiego układu współrzędnych – i wolę widzieć w tym jego zaletę. Najgorszym "aktorskim remakiem" studia pozostaje wciąż "Piękna i bestia"; najlepszym – "Księga dżungli". Przynajmniej dla mnie. Z gustami jest przecież jak z życzeniami: każdy ma własne.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Ostatnimi czasy Disney nas rozpieszcza, jeśli chodzi o aktorskie adaptacje klasycznych animacji. Niedawno... czytaj więcej
WytwórniaWalta Disneyakonsekwentnie realizuje swoją strategię, bo wygląda na to, że studio zamierza... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones