Recenzja filmu

Annette (2021)
Leos Carax
Adam Driver
Marion Cotillard

Słyszałem, że lubicie śpiew...

"Annette" rozpoczyna się sceną, w której korowód aktorów, statystów oraz członków ekipy filmowej, zagrzewany do boju muzyką zespołu Sparks i dowodzony przez Adama Drivera oraz Marion Cotillard,
Słyszałem, że lubicie śpiew...
"Annette" rozpoczyna się sceną, w której korowód aktorów, statystów oraz członków ekipy filmowej, zagrzewany do boju muzyką zespołu Sparks i dowodzony przez Adama Drivera oraz Marion Cotillard, maszeruje ulicami miasta. Oddzielając czystą fikcję od metafilmowej zabawy już w prologu, francuski klasyk Leos Carax wykonuje efektowny piruet - tragiczną, częściowo autobiograficzną opowieść zdejmuje z koturnów, a nas zwalnia z konieczności oglądania jej w pozycji czołobitnej. Jeszcze mu za to podziękujecie!



W neobarokowej tradycji filmowej, z której wywodzi się Carax, taki zabieg nie jest zapewne jakimś wielkim, rebelianckim gestem. Lecz w towarzystwie canneńskich pieszczochów to już faux pas. No bo jak to tak? Kino, w którym proza życia i konkret śmierci są ustawicznie filtrowane przez klasyczne hollywoodzkie konwencje - i to takie, które raczej oddalają nas od psychologicznej prawdy zamiast do niej zbliżać, od melodramatu, przez rock operę, po musical? Reżyser niewiele chyba sobie z takich przegródek robi, dlatego w opowieści o miłości pięknej sopranistki (Cotillard) i nieokrzesanego komika (Driver) nie ściąga nogi z gazu. "Annette" jest hipermusicalem, w którym śpiewa się o niebie i o chlebie - bez wytchnienia, z absolutną niewiarą w sens jakichkolwiek narracyjnych kontrapunktów. Komik i sopranistka śpiewają razem i śpiewają osobno. Śpiewają na czerwonym dywanie i w warzywniaku. Na spacerze, w trakcie seksu, podczas kłótni, na zgodę, we śnie, a nawet w przerwach od śpiewu. Śpiewają o mrocznej stronie sławy, o tym, że władza korumpuje, o wszelkich miłosnych asymetriach, które potrafią być jednocześnie błogosławieństwem i klątwą. Wreszcie - śpiewają o swojej córce Annette, dziewczynce o anielskim głosie, która odziedziczy ich grzechy. 



Wielu widzom zapewne się to śpiewanie spodoba - konceptualne kino, które aż kipi od emocji, to dziś czterolistna koniczynka. We mnie podobna strategia twórcza uruchamia raczej wewnętrznego, przeładowanego bodźcami dzieciaka, który wierci się w fotelu. Choć muszę przyznać, że "Annette" jest filmem formalnie imponującym. Zwłaszcza, gdy spojrzymy nań jak na destylat neobarokowej estetyki, którą Carax - wraz z Lukiem Bessonem i Jacquesem Beineixem - skodyfikował, którą następnie rozwijał w kontrze do nudnego "kina środka" przełomu lat 70. i 80. i w której wciąż grzebie niczym w kuferku ze skarbami. W neobaroku mieściły się tak różne filmy jak "Wielki Błękit", "Nikita", "Pola X", czy "Kochankowie z Pont-Neuf", ale jeśli poszukać wspólnego mianownika, to pewnie w końcu musielibyśmy się pochylić nad pytaniem o "język autodestrukcji": jak opowiadać o ludziach, którzy, spoglądając w otchłań, czują się jak na feriach? Carax wie, że odpowiedzi trzeba szukać gdzieś pomiędzy gatunkami i językami; gdzieś na styku ogłuszającego, hollywoodzkiego spektaklu oraz awangardowego eksperymentu.

Chociaż szanuję jego postawę i biorę pod uwagę, że wyznaczenie takiej granicy oraz utrzymanie balansu jest koszmarnie trudnym zadaniem, ciężko mi przejść do porządku dziennego nad odpryskami, które powstają przy dłutowaniu tzw. Wielkiej Sztuki. Wizje dwóch światów, w których funkcjonują bohaterowie i które zderzają się dzięki ich miłości, są zbyt umowne, by brać intrygujące refleksje reżysera na serio - zwłaszcza te dotyczące współczesnej popkultury, celebrytów, a także opery i komedii jako sztuk transgresyjnych (jeśli ktoś mnie pyta o zdanie, to Carax może stanąć obok Oliviera Assayasa i jego "Sils Maria"). Natchnione, zbudowane z językowych paradoksów i przechodzące niespodziewanie w śpiew monologi kojarzą się ze slamem poetyckim Jonah Hilla z "22 Jump Street", z kolei bombastyczne sekwencje z udziałem Annette - odgrywanej przez animowaną i poklatkowo, i komputerowo lalkę - przesuwają całość w rejony piramidalnego kiczu. Jasne, "neobarok" to w pewnym sensie opowieść o tym, że każdy pomysł jest dobry, zaś surrealizm i symbolizm sprawdzają się jako młot na krytykę filmową. Ale to trochę tak, jak z patronującą całemu przedsięwzięciu grupą Sparks - nieoszlifowanym diamentem kalifornijskiego rocka i art-popu. Fakt, że jej członkowie są scenarzystami "Annette",  Edgar Wright kręci o nich dokument, a ich musical o Bergmanie okazał się perłą rzuconą przed wieprze, czyni z zespołu intrygujące, popkulturowe zjawisko. Nie mówi jednak nic o nierównej, literacko-muzycznej warstwie filmu.  



Paradoksalnie, film jest najlepszy wtedy, gdy Carax zostawia (neo)barok za sobą i polega wyłącznie na ciałach swoich aktorów. Adam Driver przybywa do nas z wymiaru, w którym slapstickowi komicy i szekspirowscy bohaterowie tragiczni tańczą do choreografii Andrzeja Żuławskiego. Cotillard z kolei po raz kolejny potwierdza, że gehenna miłości i konfrontacje ze złowróżbnym fatum to dla niej typowy wtorek. Oscarowe nominacje mogliby zgarnąć choćby i dziś. I nieco na przekór efektownemu narracyjnemu konceptowi, prawdę o życiowych tragediach reżysera oraz jego triumfie w sztuce przemycają, kiedy muzyka milknie, taniec staje się zbędnym ekscesem, a śpiew - zwyczajną tautologią. 
1 10
Moja ocena:
6
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones