Recenzja filmu

Ant-Man i Osa: Kwantomania (2023)
Peyton Reed
Waldemar Modestowicz
Paul Rudd
Evangeline Lilly

Interkosmos

Niestety, o ile fabularne rozdanie oraz ciekawa koncepcja estetyczna pozwalają traktować "Kwantomanię" jako obietnicę jakiegoś zwrotu w generalnej strategii artystycznej studia, o tyle jakość
Od faceta w blaszanej zbroi w pustynnej grocie, przez rozmaite wojny na skalę ziemską i kosmiczną, po niezliczone multiplikacje niekończących się uniwersów – raz dostrzegalne gołym okiem, to znów na poziomie atomowym. Trajektoria filmowego uniwersum Marvela robi się bardziej zagmatwana, ale też – paradoksalnie – coraz oczywistsza. Spektakl znieczula jeszcze skuteczniej ("Avengers: Endgame" zaczyna powoli sprawiać wrażenie marvelowskiego "końca historii" i zwycięstwa rynku), stawka pikuje coraz szybciej (bo przecież każdą tragedię można odkręcić w alternatywnej linii czasu), a my wiercimy się w fotelach coraz częściej. Twórcy "Ant-Mana i Osy: Kwantomanii" mają chyba świadomość tej pułapki i u progu piątej "fazy" MCU próbują jakoś wydostać się z wilczego dołu. Efektem ich starań jest niezłe dziwowisko; film, w którym tyle samo pary idzie w kreowanie świata przypominającego wnętrze paczki Haribo, co w cementowanie eksploatowanych do imentu, narracyjnych schematów.



Kiedy ostatni raz widzieliśmy najmniejszego z największych herosów, Scott Lang (Paul Rudd) w pocie czoła naprawiał przeszłość i walczył przeciw Thanosowi w bitwie o przyszłość. Kilka lat później spaceruje nowojorskimi chodnikami niczym celebryta, podpisuje własną biografię na spotkaniach autorskich (średnia wieku zgromadzonych w okolicach jedenastu lat, ale kto by się tam przejmował) i puszy się jak paw na rodzinnych spotkaniach, odcinając kupony od sukcesów w szeregach Avengerów. Familijna sielanka nie potrwa oczywiście długo, zaś odpowiedzi na pytanie o rodzicielskie powinności oraz superbohaterskie cnoty scenarzyści każą mu szukać w tytułowym Wymiarze Kwantowym. Dość powiedzieć, że facet ujeżdżający mrówki, kobieta-pszczoła i Michael Douglas z kozią bródką będą w tym miejscu średnią statystyczną. 

W swoim bezpretensjonalnych, fabularnych założeniach, "Kwantomania" przypomina naftalinowe klasyki lat 60. i 80. w rodzaju "Fantastycznej podróży" Fleischera bądź "Interkosmosu" Dantego, w których pod cienką membraną oswojonej rzeczywistości (zazwyczaj tożsamej z ludzkim ciałem) krył się inny, cudowny świat. "Kwantomania" wykazuje sporo powinowactw z tamtymi filmami, choć pozbawiona jest scenariopisarskiej potrzeby racjonalizowania wszelkich odjazdów. Na szczęście! Konioślimaki z żelatyny, samobieżne lampki solarne, latające domy o konsystencji słodkiej pianki oraz interfejsy statków kosmicznych rodem z "wczesnego Cronenberga" są dzięki temu niczym innym niż efektownymi błyskotkami i być może dlatego sprawiają mnóstwo frajdy. Reżyser Peyton Reed i scenarzysta Jeff Loveness rozsmakowują się w mnożeniu tych atrakcji, jakby dwie poprzednie części przygód Ant-Mana i Osy – przynajmniej pod względem estetycznym – były zaledwie przystawką do dania głównego. Całą podróż inscenizują zaś tak, jakby dziecięcy zachwyt nad kolorami, kształtami i fakturami wystarczył za definicję kina. I cóż, czasem wystarcza – zwłaszcza gdy film skrzy się zaskakująco dwuznacznym humorem, rozgryzanie specyfiki nowej rzeczywistości prowadzi nas w rejony czystego surrealizmu, a postacie formatu groteskowego MODOKA objawiają pełnię komediowego potencjału. 


Niestety, o ile fabularne rozdanie oraz ciekawa koncepcja estetyczna pozwalają traktować "Kwantomanię" jako obietnicę jakiegoś zwrotu w generalnej strategii artystycznej studia, o tyle jakość samego tekstu pozostawia sporo do życzenia. Począwszy od niezrozumiałych motywacji bohaterów, przez ledwie zasygnalizowane konflikty, na przyciężkawych dialogach kończąc, całość wpada do szufladki z marvelowymi średniakami. Sporo interesujących filmów zostaje tu na etapie szkicu – jeden o superbohaterskiej sztafecie pokoleń, inny o dojrzewaniu do obywatelskiej odpowiedzialności, a jeszcze inny o zwracaniu wolności swoim ukochanym. Żaden nie doczekał się jednak rozwinięcia, a bez pomocnej konwencji heist movie, stanowiącej o tożsamości "Ant-Mana", superbohater sprawia wrażenie anachronicznego one punch mana. Paul Rudd mozolnie zamienia każdą linijkę dialogu w złoto i ciągnie za uszy resztę obsady, choć zazwyczaj bagienko okazuje się zbyt głębokie. Zarówno Michael Douglas oraz Michelle Pfeiffer, jak i grająca córkę Langa Kathryn Newton nie potrafią nasycić swoich postaci jakimikolwiek emocjami; mocują się z tekstem, który nie nadaje im żadnej, fabularnej wagi, a może nawet w ogóle nie usprawiedliwia ich obecności. To również drugi film, w którym Evangeline Lilly gra tytułową rolę i kolejny, w którym jest elementem scenografii, a nie scenariusza. 


Międzygwiezdny watażka Kang pozostaje najjaśniejszym punktem filmu. Podoba mi się, że pod jego pogodnym obliczem pulsują frustracja, złość oraz skłębione resentymenty i że jego charakter jest wypadkową ludzkich słabości oraz nieludzkich ambicji. Jonathan Majors jest na tyle charyzmatycznym aktorem, by samodzielnie podbić stawkę w "Kwantomanii". I to głównie dzięki niemu film wydaje się czymś na kształt przebiśniegu, wskazuje jakiś kierunek i obiecuje jakiś cel. Nawet jeśli kierunkiem ma być kolejny sezon starego serialu. A celem – wyplątanie się z pajęczyny multiwersum.
1 10
Moja ocena:
6
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones