Widz ma poczucie oglądania czegoś zupełnie nowego, choć przecież jest to jedynie dość wierna rekonstrukcja schematów. Mundruczó popuszcza wodze szaleństwa, dzięki czemu "Biały Bóg" dokonuje
Zrobienie dobrego filmu gatunkowego nie jest rzeczą prostą. Trzeba bowiem umiejętnie operować znanymi schematami tak, by całość sprawiała zarazem wrażenie swojskości i świeżości. Kornél Mundruczó jeszcze bardziej utrudnił sobie zadanie, mieszając kilka z najbardziej "zużytych" gatunkowych konwencji. Na szczęście Węgier dobrze wiedział, co robi. Jego "Biały Bóg" to film zaskakujący i przewrotny, ale przede wszystkim to pierwszorzędna rozrywka.
Sama fabuła wydaje się dość niepozorna i może raczej odstręczać, niż zachęcać do obejrzenia obrazu. Bohaterami są młodziutka Lili i jej pies, mieszaniec. Matka dziewczyny właśnie wyjeżdża na trzy miesiące do Australii. Podrzuca więc córkę byłemu mężowi. Ojciec Lili do wylewnych i ciepłych rodzicieli nie należy, o czym przekonujemy się już na samym początku filmu, gdy dość obcesowo traktuje córkę, a jeszcze gorzej jej psa. Tego ostatniego ma zresztą serdecznie dosyć i wkrótce się go pozbywa, ku rozpaczy Lili i samego zwierzaka. Od tej pory śledzimy odrębne losy dwójki bohaterów. Ich doświadczenia pełne są chaosu, brutalności i niepewności jutra.
Na szczęście fabuła jest tu jedynie pretekstem. To, co naprawdę się liczy, to doskonały pomysł na mieszanie gatunkowych pomysłów i zrealizowanie ich z psiej perspektywy. Mundruczó dokonuje szybkiego przeglądu przez kanon światowego kina i wszystko to pokazuje z zadziwiającego punktu widzenia, obsadzając w głównej roli psa. W "Białym Bogu" mamy doskonałe sceny rodem ze slasherów (gdy psi bohaterowie ukrywają się przed sprzedawcą mięsa), dramatów więziennych (sekwencje w schronisku) i sportowych (trening do walki psów). Mamy doskonałą parafrazę scen pościgu z kina akcji (ucieczka przed hyclami) i jeszcze lepsze kino zemsty (okraszone odpowiednią ilością posoki). Są tu również obrazki typowe dla postapokaliptycznych widowisk o zombie (jak otwierająca sekwencja, która przypomina "28 dni później").
Reżyser płynnie przechodzi od jednej konwencji do drugiej. Udowadnia, że choć sam dotąd kina gatunkowego nie robił, to nie ma ono przed nim żadnych tajemnic. Posiada niezbędne wyczucie i bezbłędnie wybiera sceny, które w oczach fanów tego rodzaju produkcji mają szansę uzyskać status kultowych. Prezentowanie ich z psiej perspektywy nadaje im wymaganej świeżości. Widz ma poczucie oglądania czegoś zupełnie nowego, choć przecież jest to jedynie dość wierna rekonstrukcja schematów. Mundruczó popuszcza wodze szaleństwa, dzięki czemu "Biały Bóg" dokonuje transcendencji formalnych ograniczeń. Film Węgra to triumf nieskrępowanego ducha przygody. Ryzykowne balansowanie na granicy kiczu i kina artystycznego dostarcza wyjątkowej mieszanki, która powinna widzom sprawić dużo "frajdy".
"Biały Bóg" doskonale wpisuje się w zyskujący coraz większą popularność nurt kina niezależnego dokonującego transgenezy mainstreamowych klisz. Te formalne zabawy nie zawsze się udają. Na szczęście Mundruczó należy do tych twórców, którzy potrafili w pełni wykorzystać możliwości kryjące się w eksperymentach międzygatunkowych. Przy okazji Węgier udowodnił, że zabawy w przypisywanie zwierzętom ról granych "normalnie" przez ludzi sprawdza się nie tylko w wiralowych klipach na YouTubie.
Rocznik '76. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego na wydziale psychologii, gdzie ukończył specjalizację z zakresu psychoterapii. Z Filmweb.pl związany niemalże od narodzin portalu, początkowo jako... przejdź do profilu