"Tron: Ares" to przede wszystkim dzieło skierowane do słuchowców, którzy są amatorami muzyki Nine Inch Nails. Nagrane przez amerykański zespół utwory rządzą opowieścią, prowadzą widzów poprzez
Powiało nostalgią. Choć niekoniecznie taką, której mogli spodziewać się widzowie. "Tron: Ares" wcześniejsze filmy z cyklu "Tron" traktuje bardzo przedmiotowo. Tu ktoś wspomni szczegół, który pamiętają najbardziej hardcore'owi fani, tam pojawi się wizualny ukłon w stronę wspominanego (ale raczej nieoglądanego) oryginału. Nie, nowe widowisko Disneya to powrót do kina z przełomu wieków, kiedy to opowieści science fiction udawały egzystencjalną głębię, zadając pytania o naturę rzeczywistości bez realnej potrzeby kontemplowania misterium życia i poszukiwania odpowiedzi. Przed laty takimi produkcjami były na przykład "Efekt motyla", "Equilibrium" i "Matrix". Teraz na tym samym silniku zbudowany został "Tron: Ares".
Punkt wyjścia jest bardzo prosty: wziąć garść intrygujących koncepcji filozoficzno-religijnych (jak choćby gnoza), dodać hojną garść doskonale znanych z kina i literatury SF pomysłów (coś z Dicka zawsze się sprawdzi), wzbogacić całość o atrakcyjną formę audiowizualną – i widowisko jest gotowe. Scenarzysta Jesse Wigutow i reżyser Joachim Rønning znają ten przepis doskonale, czego dowodem jest… każda scena z filmu "Tron: Ares". Tytułowy Ares (Jared Leto) to postać rodem z religijnych mitów. Znajdzie się tu echo Księgi Henocha: Ares niczym Czuwający porzuca swoją doskonałość skuszony śmiertelną egzystencją. Jego dramat będzie wyglądał znajomo dla każdego, kto przeczytał choć kilka opowiadań o androidach Philipa K. Dicka. Jest tu też klasyczny konflikt stwórcy z jego stworzeniem.
Rzecz jasna to wszystko istnieje tutaj nie po to, by rzeczywiście powiedzieć coś istotnego widzom o naturze świata. "Tron: Ares" nie zachęca do kontemplowania rzeczywistości i natury człowieczeństwa. Kiedy w kilku scenach padają zdania mogące sugerować jakąś intelektualna głębię, wydają się one naiwnie i mało przekonujące. Wszystkie intrygujące koncepcje są wyłącznie elementami scenografii, a nie treścią filmu. Bo też "Tron: Ares" – jak wcześniej "Matrix" czy "Equilibrium" – nie na treści stoi, ale na magii samego opowiadania, która objawia się w obrazach, dźwiękach i ich wzajemnej interakcji.
"Tron: Ares" to przede wszystkim dzieło skierowane do słuchowców, którzy są amatorami muzyki Nine Inch Nails. Nagrane przez amerykański zespół utwory rządzą opowieścią, prowadzą widzów poprzez banalnie prostą historię, hipnotyzują, wywołują emocje, oszałamiają. Film jest skonstruowany tak, że można wręcz odnieść wrażenie, iż obrazy, postacie i to, co się z nimi dzieje, zostało wprost podporządkowane muzyce. Niczym Ainulindalë Rønning i Nine Inch Nails tworzą świat, który potrafi pochłonąć widza... pod warunkiem, że ten pozwoli się oczarować obrazom i dźwiękom.
Bez tej akceptacji na pogrążenie się w iluzji "Tron: Ares" nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Postacie są bowiem jednowymiarowe. Trudno nawet mówić o jakiejkolwiek motywacji. Po prostu rzeczy dzieją się z ich udziałem lub też za ich przyzwoleniem (skąd ono pochodzi, tego nigdy się nie dowiemy). Aktorsko też nie prezentuje się najlepiej. Jared Leto tradycyjnie przesadza z immersją, co jednak nie przeszkadza, kiedy odbiera się ją w kontekście hiperekspresyjnego widowiska audiowizualnego. Evan Peters – jako Julian Dillinger, prezes firmy Dillinger Systems – popada zaś w koleiny klasycznego narcystycznego, zakompleksionego geniusza ze zbyt dużą władzą.
Przed wybraniem się na ten film do kina musicie więc szczerze odpowiedzieć sobie na jedno pytanie: "Czy potrafię wyłączyć myślenie?". Jeśli odpowiecie na nie twierdząco i do tego jesteście fanami NIN, to "Tron: Ares" będzie dla Was idealnym kinowym doświadczeniem. W innym wypadku musicie być gotowi na rozczarowanie.
Rocznik '76. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego na wydziale psychologii, gdzie ukończył specjalizację z zakresu psychoterapii. Z Filmweb.pl związany niemalże od narodzin portalu, początkowo jako... przejdź do profilu