Na początku tej recenzji muszę się do czegoś przyznać. Paul Thomas Anderson i jego filmy są na samym szczycie mojej tzw. „kupki wstydu”. To jeden z najbardziej docenianych współczesnych
Na początku tej recenzji muszę się do czegoś przyznać. Paul Thomas Anderson i jego filmy są na samym szczycie mojej tzw. „kupki wstydu”. To jeden z najbardziej docenianych współczesnych reżyserów, jego filmy w zgodnej opinii krytyków uznawane są za arcydzieła, a ja do tej pory nie widziałem żadnego. Powtarzam: ŻADNEGO. A żeby być precyzyjnym – jakieś 15 lat temu oglądałem „Aż poleje się krew”, ale wtedy nie bardzo mi się spodobał (zanim obrzucicie mnie inwektywami za to zdanie, dodam na swoją obronę, że kolejnym powodem do wstydu są filmy, które wtedy uważałem za arcydzieła – więc to jeszcze nic nie znaczy). Poza tym nic z niego nie pamiętam.
Widząc, że PTA nakręcił nowy film, a w obsadzie są DiCaprio i Benicio Del Toro, uznałem, że to jest ten moment, by w końcu sprawdzić, czy te zachwyty nad panem Andersonem były zasadne i czy trzeba wreszcie zacząć nadrabiać zaległości. Ale czy „Jedna bitwa po drugiej” rzeczywiście mnie do tego zachęciła?
W filmie widzimy bardzo ciekawą wizję Ameryki. Trochę podobną do tej obecnej, tylko że wszystko jest „bardziej”. Krajem z tylnego siedzenia rządzi otwarcie faszystowska grupa, która ponad wszystko chce zadbać o czystość rasy. Ruch MAGA przy nich wyglądałby na liberalny klub przedszkolaków. Policja pełni służbę w mundurach wojskowych i z łatwością sięga po broń – bez względu na to, czy przeciwnik stanowi zagrożenie, czy po prostu ucieka. Z drugiej strony mamy rebeliantów, którzy walczą o prawa mniejszości za pomocą terroru i bomb, nie stroniąc od zabijania.
Brzmi jak fabuła rasowego thrillera albo czegoś w rodzaju „Civil War” Alexa Garlanda? Nic bardziej mylnego. „Jedna bitwa po drugiej” to przede wszystkim doskonała komedia sensacyjna, którą spokojnie mogliby nakręcić bracia Coen. Mamy tu całą paradę przekomicznych postaci. Wspomniani faszyści nazywają się „Gwizdkowymi Awanturnikami” i zamiast „Heil Hitler” witają się wychwalając Świętego Mikołaja; rebeliantów prowadzi kobieta o imieniu Perfidia Beverly Hills, a wspomagają ich siostry zakonne, które oprócz odmawiania różańca hodują zioło i uczą innych strzelać z karabinu.
A oprócz tych postaci dostajemy – zwłaszcza od drugiego aktu – nieprzerwany ciąg pędzących zdarzeń, podkręcony wspaniałą, ale równocześnie strasznie irytującą muzyką Johnny’ego Greenwooda. Słaby reżyser mógłby się na tym chaosie wyłożyć, ale Anderson znakomicie nad nim panuje. Na koniec daje nam jeszcze scenę pościgu, która jest tak zrealizowana, że siedząc w fotelu poczułem się jak dzieciak na bujawce, która porusza się raz w górę, raz w dół (kto widział, ten wie, o co chodzi). Nienawidziłem bujawek i tego uczucia – skoro jednak poczułem je w kinowym fotelu, to znaczy, że scena działa.
Kilka słów należy się też aktorom. DiCaprio jest wspaniały. Już wcześniej dawał sygnały, że „potrafi w komedię”, ale tutaj pokazuje, że nawet w slapsticku w stylu Charliego Chaplina byłby prawdziwą gwiazdą. To zdecydowanie najzabawniejsza z jego ról. A mimo to w filmie jest ktoś, kto kradnie sceny nawet wielkiemu Leo – Benicio Del Toro jako mistrz karate to prawdziwa komediowa bomba. Pozostali aktorzy również trzymają poziom. Trochę mniej podobała mi się Teyana Taylor, ale to chyba dlatego, że jej postać widzimy głównie w prologu – a to najsłabszy fragment całego filmu. Jej interakcja z pułkownikiem Lockjawem (karykaturalny i wspaniały Sean Penn) jest dziwna i mało logiczna, nawet jak na świat przedstawiony w filmie.
Paul Thomas Anderson pod tym komediowym płaszczykiem przemyca swój komentarz polityczny i wyraźnie widać, po której stronie barykady siedzi – ale nie robi tego zbyt nachalnie. Czy kupił mnie tym filmem? Zdecydowanie tak. Mimo że znałem ton jego wcześniejszych produkcji z opowiadań i recenzji, zostałem kompletnie zaskoczony tempem i lekkością tego filmu. Czas uprzątnąć moją kupkę wstydu. Natychmiast. Ocena: 8/10