Paul Thomas Anderson – jeden z moich ulubionych reżyserów, autor takich świetnych filmów jak „Aż poleje się krew” czy „Nić widmo”. Na wstępie można śmiało powiedzieć, że jego najnowsze dzieło to
Paul Thomas Anderson – jeden z moich ulubionych reżyserów, autor takich świetnych filmów jak „Aż poleje się krew” czy „Nić widmo”. Na wstępie można śmiało powiedzieć, że jego najnowsze dzieło to zdecydowanie najśmieszniejszy film w całej jego karierze. Ale co najważniejsze, nie jest to czysta komedia, tylko inteligentny miks, w którym bardzo mocno pobrzmiewa dramat polityczny. Widać w nim wyraźnie poglądy i opinie PTA na temat współczesnej Ameryki, i to wcale nie w subtelnych aluzjach, tylko wprost, w satyrycznej formie.
Historia skupia się na grupie rewolucjonistów, choć w rzeczywistości sam motyw rewolucji najmocniej wybrzmiewa w prologu. I właśnie z tym prologiem mam problem.. jest za długi, przeciągnięty i, moim zdaniem, zbędny. Podczas jego oglądania czułem potężny dyskomfort, a głównym powodem była postać pułkownika Stevena J. Lockjawa, granego przez Seana Penna. Ta postać depcze po piętach głównemu protagonistowi i robi to w tak intensywny, niepokojący sposób, że aż ciężko było patrzeć. Sean Penn gra tutaj rewelacyjnie i jego kreacja jest nie tylko świetna aktorsko, ale też fizycznie odpychająca. To jedna z tych ról, które aż bolą swoją autentycznością. Jest spora szansa, że Sean dostanie za to nominację do Oscara, bo jego performance to połączenie geniuszu i obrzydzenia. Po tym niepotrzebnie rozwleczonym prologu przeskakujemy o 16 lat do przodu i trafiamy do właściwej historii. Śledzimy wtedy losy Boba Fergusona (Leonardo DiCaprio), który poszukuje swojej porwanej córki. Bob jest postacią niezwykle oryginalną –nonszalancki, nieco groteskowy, a jednocześnie zabójczo komiczny. DiCaprio idealnie się w niego wciela, bo praktycznie w każdej scenie, gdy zaczyna się irytować i wchodzi w swoje wybuchowe monologi, widz po prostu wybucha śmiechem.
Sam film jest bardzo dynamiczny. Tutaj nie ma miejsca na przerwę na kawę, akcja cały czas mknie naprzód, scena za sceną, bitwa po bitwie i napięcie praktycznie nie spada. Do tego Anderson dorzuca fenomenalny soundtrack, który bardzo przypomina mi ten z filmu ,,Birdman”. Z świetną reżyserią łączy się to w perfekcje, niczym połączenie frytek z keczupem. “Jedna bitwa po drugiej” to film, który nie jest dla wszystkich, ale zdecydowanie warto obejrzeć. Ma kapitalną obsadę, świetną grę aktorską, porywającą muzykę i niesamowitą dynamikę. A przy tym nie jest to stricte rozrywka, to także odważne, bezpośrednie spojrzenie reżysera na współczesną Amerykę, podane w satyrycznej, czasem wręcz groteskowej formie. Gdyby nie ten prolog to prawdopodobnie dostałby ode mnie 9/10.