Widać, że twórcy mieli pomysł na drugiego "Jokera". Nie nakręcili go tylko po to, by odcinać kupony, ale żeby rzeczywiście opowiedzieć jakąś historię. Powstało jednak dzieło, które chciałoby
Dobrze pamiętam ten deszczowy, październikowy dzień, w którym wybrałem się do jednego z wrocławskich kin, by obejrzeć zdobywcę Złotego Lwa, wielką sensację festiwalu w Wenecji, jaką był "Joker" Todda Phillipsa. Pamiętam, jak, niczym owładnięty magicznym zaklęciem, wpatrywałem się w uwalniającego poprzez taniec swój stres Arthura Flecka w szalecie publicznym. Akompaniowała mu Hildur Guðnadóttir, grając "Bathroom Dance", najpiękniejszy utwór z całego filmu. Pamiętam, jak serce zabiło mi mocniej, kiedy główny bohater z pomalowaną na biało twarzą chował za plecami nożyce, które kilka chwil później wbił w oko swojego kolegi z pracy. Pamiętam przejmujący monolog na fotelu u Murraya Franklina, Gotham w płomieniach, śmierć Wayne’ów… i stojącego na masce rozwalonego radiowozu Jokera objawiającego się jako symbol anarchii zalewającej całe miasto. Pamiętam doskonale, jak bardzo nie chciałem, żeby ten film się skończył. Ze smutkiem opuszczałem salę kinową, gdy na ekranie zaczęły pojawiać się napisy końcowe. Kiedy wróciłem do domu, wiedziałem, że był to przełomowy seans w moim dotychczasowym życiu. Joaquin Phoenix w kolorowym fraku i twarzą klauna namalowaną na swojej wdarł się do mojej głowy i wywrócił całe moje postrzeganie kultury i sztuki do góry nogami.
"Joker" był i nadal jest najważniejszym i najlepszym filmem, jaki do tej pory widziałem. Kiedy po paru latach od tamtego październikowego dnia zaczęły docierać do mnie pogłoski o planowanej rzekomo kontynuacji, byłem szczęśliwy, ale i zaniepokojony. Najpierw się ucieszyłem, że będę mógł zobaczyć dalszy ciąg mojego ulubionego filmu, że będę mógł znów wejść w ten świat i obcować z tymi bohaterami. Jednak po paru chwilach zacząłem podchodzić do tego pomysłu coraz bardziej sceptycznie. "Jaki jest sens dalej to ciągnąć?", "Czy filmowi tak doskonałemu i świetnemu potrzebna jest druga część?", "Czy utrzyma ona poziom jedynki?". Takie pytania zadawałem sobie w głowie, a do Internetu twórcy w międzyczasie wrzucali zdjęcia z planu, ujawniali tytuł i obsadę kontynuacji losów Arthura Flecka i zgłaszali film do konkursu głównego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji, na którym pięć lat wcześniej jego starszy brat zgarnął główną nagrodę, czyli Złotego Lwa.
Ostatecznie druga część "Jokera" powstała, okraszona francuskim, zasięgniętym z terminologii medycznej, podtytułem "Folie a deux". Czytałem wszystkie recenzje, jakie publikowali dziennikarze obecni na premierze na Lido. Ku mojemu zaniepokojeniu (choć nie zdziwieniu) pisali, że nie jest to dobra produkcja i dość nisko go oceniali. Miesiąc później "Joker: Folie à Deux" wszedł na ekrany polskich kin i mogłem już wtedy wydać własny osąd na jego temat. I muszę niestety przyznać krytykom rację. Nie było warto kręcić tego filmu.
Widać, że twórcy mieli jakiś pomysł na drugiego Jokera (choć nie wybitny). Nie nakręcili go tylko po to, by odcinać kupony, ale żeby rzeczywiście opowiedzieć jakąś historię i to doceniam. W konsekwencji powstało jednak dzieło, które chciałoby trzymać poziom jedynki, ale za bardzo wszystko jest w nim niewyróżniające się, by tak było. Wszystkie elementy tego filmu są albo zbyt nijakie, albo za bardzo podobne do tych z pierwszej części, żeby można było je bez wątpliwości zaliczyć na plus. Joaquin Phoenix bezbłędnie oddaje na ekranie obie twarze swojego bohatera i trwający w nim konflikt, jednak jest to bądź co bądź przedłużenie tego, co widzieliśmy już wcześniej. Guðnadóttir nadal wygrywa te same utwory na wiolonczeli albo zdobywa się co najwyżej na lekkie ich wariacje, pozostające jednak nadal pod silnym wpływem ścieżki dźwiękowej z "Jokera" z 2019 roku. Świetnym pomysłem, jednak, było rozpoczęcie filmu od kilkuminutowej animacji przypominającej te ze studia Warner Bros., w której został zabawnie podsumowany poprzedni film. Stanowiło to dobry punkt wyjścia do rozpoczęcia akcji "Folie à Deux". Debiutujący w Gotham Brendan Gleeson i Lady Gaga również są fajnym i ciekawym powiewem świeżości. Nie byłem na początku przekonany co do Gagi jako aktorki, kojarzyłem ją przede wszystkim ze sceną muzyczną, ale po obejrzeniu "Narodzin gwiazdy" i "Domu Gucci" przekonałem się, że równie świetnie odnajduje się przed kamerą i że ma w sobie talent aktorski do wykorzystania.
W "Folie à Deux" Todd Phillips i Scott Silver pogłębiają temat kryzysu tożsamości Arthura Flecka. Wątek ten w drugiej części "Jokera" rozkwita, to wokół prób zdefiniowania siebie przez głównego bohatera koncentruje się cały film. Kim tak naprawdę jest? Arthurem czy Jokerem? Co jest maską, a co nie? Czy jest prostym, wyszydzanym, ciężko chorym mężczyzną czy królem Gotham siejącym wokół spustoszenie? Ostatecznie Arthur decyduje się jednak pozostać sobą. W momencie przyznania się do winy przed ławą przysięgłych to makijaż klauna jest maską, która symbolicznie spada na podłogę, odsłaniając przed nami zwykłego człowieka jedynie wchodzącego w rolę Jokera w celu dania upustu swoim emocjom, wzięcia wendety na świecie, w którym nie znalazł niczego dobrego. W wydarzeniach z pierwszej części Arthur wierzył, że tylko będąc Jokerem, jest sobą, że to jest prawdziwy on, ukryty do tej pory głęboko w jego duszy. I dlatego ja też w to uwierzyłem, oglądając ten film po raz pierwszy. Kiedy po słynnym tańcu na schodach główny bohater ucieka przez Gotham przed policjantami, widziałem Jokera, a nie Arthura Flecka w kolorowym uniformie i przefarbowanych włosach. Widziałem go też na stacji metra, przyglądającego się katowaniu przez wściekły tłum goniących go funkcjonariuszy, w garderobie u Murraya Franklina i na masce radiowozu w dniu, w którym miasto zapłonęło. Wtedy Arthur podjął pierwszą próbę zdefiniowania siebie. Został, ku uciesze tłumu, Jokerem. Jednak to prawdziwe, ostateczne określenie się miało miejsce w drugiej części, na sali sądowej. Spomiędzy warstw białej, niebieskiej i czerwonej farby przebiły rysy smutnego, chorego, potrzebującego pomocy człowieka. Choć na zewnątrz był Jokerem, ja nie miałem wątpliwości, że patrzę na Arthura Flecka.
Ktoś jednak pozwalał mu, a nawet wymuszał na nim wierzenie w to, że jest wielkim królem zbrodni, władcą Gotham. Ktoś uporczywie przez cały film malował na jego twarzy (i to dosłownie) oblicze klauna, którym nie był; reanimował coś, co powinno na zawsze odejść. I tym kimś była Harleen "Lee" Quinzel. Oglądając "Jokera: Folie à Deux" jesteśmy świadkami narodzin burzliwego i szalonego romansu słynnej pary złoczyńców wyrastającego z fascynacji Lee Jokerem. Nie Arthurem, a jego alter ego. Oczywiste jest, że gdyby nie fakt, że to Fleck jako Joker stał się symbolem przewrotu w Gotham, to ona nigdy by na niego nawet nie spojrzała. Jej imponowało i podniecało ją bycie z Jokerem, przestępcą, mordercą. Dla niej ważna była maska klauna i cały towarzyszący jej anturaż, a nie to, kto tę maskę nosi. A Arthur szczerze się w niej zakochał i wierzył, że to, co dla niego robi, jest słuszne.
Po porzuceniu przez ukochaną, Fleck staje się postacią stuprocentowo tragiczną. Jawi się nam jako jeszcze bardziej żałosny i jeszcze smutniejszy człowiek. Pod tym względem jest to film bardzo dołujący i przygnębiający, bo pokazuje nam, że w życiu Arthura nie wydarzyło się absolutnie nic pozytywnego. Cały czas był poniżany, ignorowany, pomiatany, a jedyne dobre chwile w jego życiu były albo urojeniami albo czystym kłamstwem. I kiedy już mógł zacząć życie od nowa z kobietą u boku, zostaje przez nią strącony na samo dno rozpaczy.
Choć film kończy się śmiercią Jokera, obserwujemy w nim również narodziny nowego. Arthur Fleck popycha swoją porażką do działania młodego psychopatę osadzonego razem z nim w Arkham, wpatrzonego do tej pory w niego jak w obrazek. Grany przez Connora Storriego wariat morduje swojego mistrza z zimną krwią, po czym wkłada nóż do ust i niczym legendarny Joker w wydaniu Heatha Ledgera, wycina sobie uśmiech. Na naszych oczach rodzi się prawdziwy Joker, który przejdzie do legendy jako jeden z najsłynniejszych czarnych charakterów w historii popkultury. W ten sposób możemy całą dylogię Todda Phillipsa traktować jako preludium do opowieści o Jokerze, którego znamy. Arthur Fleck z Księcia Zbrodni staje się jego protoplastą, pierwowzorem, ale i słabszą wersją, która nie była w stanie udźwignąć tego wielkiego ciężaru.
Podsumowując, podobnie jak krytycy, jestem zawiedziony i rozczarowany "Jokerem: Folie à Deux". Mając nadal w pamięci tamten październikowy dzień, w którym obejrzałem pierwszego "Jokera", stwierdzam ze smutkiem, że jego kontynuacja nie wywołała we mnie nawet cienia tamtych przeżyć i emocji. Jest to film zrobiony według innej maniery (w końcu to musical), trochę niezgrabnie, ale nie jest to całkowite dno. Tak jak pisałem wcześniej, scenarzyści popełnili błąd, realizując ten konkretny pomysł na drugą część, bo według mnie nie był on na tyle dobry, żeby to ciągnąć, ale przynajmniej jakiś pomysł mieli. Poziomu ustanowionego przez pierwszego "Jokera" jednak nie trzyma.