Recenzja filmu

Midsommar. W biały dzień (2019)
Ari Aster
Florence Pugh
Jack Reynor

Niech żyje Majowa Królowa

"Midsommar. W biały dzień" rozczaruje tych, którzy oczekują wyskakujących straszaków czy rozlewu krwi rodem ze slasherów. Nagrodzi za to zdecydowanie widza cierpliwego i otwartego, fundując mu
Powiedzieć, że swoim pierwszym pełnometrażowym filmem, "Dziedzictwo. Hereditary", Ari Aster dał się zauważyć w filmowym świecie to jakby nic nie powiedzieć. Choć jak sam przyznał, niekoniecznie uważa się za twórcę horrorów, 32-letni Amerykanin żydowskiego pochodzenia na stałe wpisał się w panteon współczesnych reżyserów tego gatunku, a jego debiut okrzyknięty został przez wielu najstraszniejszym filmem 2018 roku. Rok później serwuje nam swoje drugie arthousowe dzieło, tak odmienne, a jednocześnie podobne do pierwszego.


Związek Dani (Florence Pugh) i Christiana (Jack Reynor) jest na krawędzi rozpadu. Ona czuje, że nie ma w swoim chłopaku wystarczającego oparcia, jednocześnie obwinia się za obarczanie go swoimi problemami. On z kolei, za namową kolegów, rozważa zerwanie z dziewczyną, nie jest jednak w stanie podjąć stanowczej decyzji. Za sprawą rodzinnej tragedii, która dotyka Dani (mrożąca krew w żyłach sekwencja otwierająca film), młodzi Amerykanie grzęzną w nieszczęśliwej relacji. Targany wyrzutami sumienia i poczuciem odpowiedzialności, Christian zaprasza Dani do dołączenia do planowanego z kolegami ze studiów wyjazdu do Europy.

Wkrótce akcja filmu przenosi się wraz z bohaterami do odległej wioski w szwedzkim Hälsingland, w której wychował się jeden z nich, Pelle (anglojęzyczny debiut Vilhelma Blomgrena). Studenci trafiają do małej komuny, aby wziąć udział w odbywających się raz na 90 lat obrzędach letniego przesilenia (tytułowe midsommar). To, co miało okazać się ekscytującym wakacyjnym wyjazdem, wkrótce staje się niepokojącym i psychodelicznym świętem pradawnych rytuałów.


Aster zdecydowanie odrobił pracę domową, jeśli chodzi o zawartą w "Midsommar" symbolikę − przedstawione obrzędy są odwzorowaniem lub przynajmniej wariacją na temat nordyckich wierzeń i tradycji, zaczerpniętych czy to jeszcze z czasów wikingów, czy też ze współcześnie obchodzonego w Szwecji letniego przesilenia. Reżyser jednak idzie o krok dalej. Każde malowidło na ścianach chat, każda runa wyhaftowana na tradycyjnych strojach czy umieszczona w miejscach kultu, ma swoje znaczenie i interpretację w nadchodzących wydarzeniach. Tak jak w "HereditaryAster od pierwszych scen ukrywa w swoim obrazie mnogie easter eggi − zapowiedzi tego, co pojawi się na ekranie − zapraszając odbiorcę do uważnego oglądania. Właściwie całkowicie rezygnuje z operowania wszechobecnym w horrorach mrokiem, wszystkie wydarzenia pokazując w jaskrawym świetle (wspaniałe zdjęcia Pawła Pogorzelskiego!). Sielankowe obrazy pełne skandynawskiego folkloru kontrastuje z makabrycznymi, krwawymi scenami, które w migocącym słońcu nabierają surrealnego charakteru, zdeformowane ciała z ukwieconymi łąkami, a dramaty i traumy bohaterów zestawia z elementami czarnego humoru.

Owszem, można zarzucić Asterowi fabularne niedociągnięcia i jednowymiarowość drugoplanowych bohaterów (chociażby postać Marka grana przez Willa Poultera, która właściwie jest jedynie wyzwalaczem dla wspomnianych akcentów humorystycznych, stereotypowym, działającym na nerwy bohaterem horroru),  czy też przewidywalność przedstawionych wydarzeń względem innych filmów o tematyce sekt i rytuałów (często przytaczany w kontekście "Midsommar" jest choćby "Kult" Robina Hardy'ego). Jednakże aspekty te tracą na znaczeniu w zestawieniu z hipnotyzującymi, immersyjnymi scenami kolejnych, coraz bardziej perwersyjnych rytuałów, których się nie ogląda, ale przeżywa fizycznie wraz z bohaterami.

Podobnie jak w "Hereditary", reżyser pod płaszczem horroru (śmiało rzec można − artystycznego), przemyca bardzo osobisty dramat psychologiczny. Orbituje wokół żeńskiej postaci (fenomenalna Pugh), która, przytłoczona traumą, żałobą i poczuciem wyobcowania, na zmianę szuka wsparcia w swoim partnerze i ustępuje przepraszająco. Aster w pełnym słońcu prezentuje bolesną, acz terapeutyczną dekonstrukcję toksycznego związku i studium rozstania (sam przyznał, że był po dotkliwej rozłące, gdy pisał scenariusz). Przeprowadza postać Dani, pozostawioną samą ze swoimi demonami, przez kolejne etapy porzucenia: żal, gniew, depresję i akceptację, aż po kulminacyjne uwolnienie.


"Midsommar. W biały dzień" rozczaruje tych, którzy oczekują wyskakujących straszaków czy rozlewu krwi rodem ze slasherów. Nagrodzi za to zdecydowanie widza cierpliwego i otwartego, fundując mu prawie dwuipółgodzinny, powolny, ale ani przez chwilę nie nużący festiwal niepokojąco estetycznych kadrów i fizycznie wręcz odczuwalnego, narastającego napięcia, zwieńczony oczyszczającym finałem. Aster i sobie, i każdemu z nas indywidualnie pozwala znaleźć tu swoje katharsis − czy to wśród kwiatów na łonie natury, w niszczącym ogniu, szalonym tańcu, narkotycznym transie, rozdzierającym krzyku, spazmatycznych jękach czy wyzwalającym śmiechu. A ten się śmieje, kto się śmieje ostatni.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Kino fizycznego dyskomfortu - tak w trzech słowach mógłbym opisać najnowszy film Ariego Astera, twórcy,... czytaj więcej
W futbolu można czasem usłyszeć, że po awansie drużyny do najwyższej ligi najtrudniej nie jest utrzymać... czytaj więcej
Równo rok temu Ari Aster był jeszcze nikomu nieznanym filmowcem, ale za sprawą świetnego debiutu... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones