W 1985 roku do kin weszła nieoficjalna kontynuacja filmu "Noc żywych trupów" George'a Romero, tym razem w reżyserii Dana O'Bannona. Jest to horror z dużą dawką czarnego humoru. Podobnie jak w
W 1985 roku do kin weszła nieoficjalna kontynuacja filmu "Noc żywych trupów" George'a Romero, tym razem w reżyserii Dana O'Bannona. Jest to horror z dużą dawką czarnego humoru. Podobnie jak w pierwowzorze, głównym problemem filmu są zmartwychstałe zombie, których ulubioną potrawą jest żywy mózg. Obraz Dana O'Bannona zaskakuje nas świetnie opracowaną fabułą. Nie jest to typowy horror, nie ma bowiem na celu tyle wystraszyć widza, co go rozbawić, czego głównym środkiem jest komizm sytuacji. Tak więc jeśli ktoś poszukuje czegoś strasznego, radziłbym spróbować obejrzeć wspomniany już pierwowzór, czyli "Noc żywych trupów". Wszystkie role w filmie odegrane są świetnie, a tu wcale nie zagrali znani szerszej publiczności aktorzy. Bardzo spodobała mi się postać młodego chłopaka, Freddiego, który wskutek nawdychania się dymu stopniowo przeistaczał się w zombie, podobnie jak jego przełożony Frank. Gra Thoma Mathewsa jest po prostu świetna. Jak na tak banalnego stwora jak zombie jest niezwykle realistyczna, wczuwając się w film nie ma się wątpliwości, że Freddie jest faktycznym nieumarłym. Równocześnie bawi swoim zachowaniem, co jest także celem filmu. Aż dziw, że ten tak wiarygodnie grający aktor nie zrobił większej kariery. Z racji tego, że wspomniałem już, że dobre wrażenie sprawiało przeistaczanie się Franka i Freddiego w żywe zwłoki, wypadałoby pochwalić pracę charakteryzatora. Swoją grą szczególne wrażenie na mnie wywarli także aktorzy: James Karen (Frank i jego niesamowita scena samobójstwa), Don Calfa (grabarz Ernie) i John Philbin (rozważny Chuck). Wszyscy aktorzy spisali się dobrze, chociaż tytuł najlepszej kreacji aktorskiej tego filmu należy się Thomowi Mathewsowi jako Freddiemu. Także ekipa po drugiej stronie kamery spisała się nieźle. Już scenariusz pisany przez reżysera Dana O'Bannona oraz Johna A. Russo jest dobry i wiarygodny (jeśli tylko uwierzyć w istnienie zombie). W pamięci pozostaje zwłaszcza bombowe zakończenie i mina głównych bohaterów gdy słyszą sławny pisk, który wywołuje nadlatujący pocisk. Podobały mi się także zdjęcia wykonane przez Roberta Gordona, który wiedział jakie ujęcia jak wykonać oraz na jakie przedmioty zwrócić uwagę oglądającego. Do magii filmu przyczyniła się również idealnie dobrana i zauważalna muzyka punkowa, rockowa i metalowa, którą wybrali Matt Clifford, Francis Haines i Robert Randles. Doprawdy jedyną rzeczą, do jakiej mógłbym się przyczepić, to nie zawsze przekonywujący montaż, ponownie robiony przez Roberta Gordona (np. nierzeczywiste oczy "czarnego" zombie), ale warto pamiętać, że jest to film z lat 80'tych, czyli z początków obróbki komputerowej, dlatego nie będę traktował tego jako minusa, zwłaszcza, że zdecydowana większość filmy wypadła bardzo dobrze. Sumując, jest to bardzo dobre dzieło zarówno ekipy filmowej jak i aktorów. Bynajmniej nie mogę przyznać mu miana arcydzieła z dwóch powodów: po pierwsze filmowi brakuje przesłania, a ciężko mówić o arcydziele, gdy film jest przeznaczony jedynie do jednorazowej rozrywki; po drugie jest to jedynie rozwinięcie myśli George'a A. Romero, nie pierwotny pomysł. Dlatego w skali 1-10 przyznaję zupełnie zasłużoną filmowi dziewiątkę.