Recenzja filmu

Projekt dziecko (2009)
Adam Dobrzycki
Zbigniew Zamachowski
Dominika Ostałowska

Rodzinnie przy stole i w łóżku

"Projekt dziecko" to film nieudany pod wieloma względami. Nie szokuje, nie sprawi nawet, że wydamy z siebie głupawy rechot – co najwyżej zadziwia dużą beztroską w przedstawianiu karkołomnych
Małżeństwo Nowaków, na oko sporo po 30-ce, starające się od kilku lat bezskutecznie o potomka metodą tradycyjną, by cieszyć się rodzicielstwem, postanawia sięgnąć po bardziej radykalne środki. Ponieważ to on (Zbigniew Zamachowski) nie może mieć dziecka, para postanawia znaleźć dawcę nasienia. Najlepiej – wśród bliskich przyjaciół. Jednak tę decyzję podejmują niezbyt zgodnie i z bardzo poważnymi minami. Dlatego radości z oczekiwania na bobasa w tym filmie nie zobaczymy, jedynie męki związane z szukaniem odpowiedniego materiału genetycznego.

Nasi bohaterowie są zdesperowani, co aż nazbyt dobitnie poświadcza cierpiętnicza mina Dominiki Ostałowskiej (żony i matki in spe), z którą aktorka obnosi się przez CAŁY film. Poza męczennicy dnia codziennego, twarz w aureoli (czy aktorka każe się tak oświetlać czy ma wyjątkowo świetlistą skórę? Tak czy siak – bardziej nadaje się do reklamy kremów niż grania w filmach) starcza na schematyczny portret Matki Polki. Ale żeby na takiej postaci opierać komedię? Chyba że "Projekt dziecko" wbrew temu, co wmawiają nam materiały reklamowe, potraktujemy jako film obyczajowy, a nie komedię. Wówczas ocena wypadnie korzystniej. Takie nastawienie nie zmniejszy Waszego cierpienia podczas seansu, ale przynajmniej będziecie cierpieć wraz z bohaterami w poczuciu społecznej misji, a nie czekać (bezowocnie) na okazję do śmiechu. Tylko przy tym założeniu trzeba spuścić  zasłonę milczenia na rozsiane w filmie tu i ówdzie "odjechane" dowcipasy sugerujące, że miała to być nie tylko komedia, ale wręcz komedia odważna i nieobyczajna.
 
Pół gwiazdki należy się "Projektowi dziecko" za to, że w ogóle porusza problem bezpłodności. Co prawda robi to topornie, ale inni filmowcy (pomijając glamourowy obrazek z "Nigdy nie mów nigdy") w ogóle nie garną się do tego upolitycznionego tematu. A Nowakowie radzą sobie z problemem, no cóż, trochę partyzanckimi sposobami  – zbierają nasienie znajomych w próbówkach, a wcześniej pani Nowak uprawia seks z dawcami. Ta decyzja przychodzi im bez większego trudu… O wiele dłuższe dywagacje prowadzą na temat, kto powinien być ojcem. W ogóle relacja pomiędzy bohaterami jest sztuczna, a oni sami sprawiają wrażenie manekinów: zasypiają pod satynową kołderką, wśród mebli z Ikei, a tylko przy okazji, z braku innych zajęć, debatują przy herbatnikach, jak spłodzić bobasa.

W orbicie tej pary tak fascynującej jak bohaterowie reklamy jogurtu krążą ich – z założenia – dziwaczni przyjaciele oraz rodzina. Każdy z nich ma jedną karykaturalnie wyostrzoną cechę. Robert (Karolak) to gej prowadzący rzeźnię, Marek (Sztabiński) rozpacza po swojej dziewczynie, która w kółko go porzuca i do niego wraca. Prorodzinnym planom Nowaków snutym w zaciszu kuchnio-jadalni i wprowadzanym w czyn w sypialni nieco przeszkodzi sprowadzony przez matkę żołnierz, który przed kolejnym wyjazdem do Iraku chce "pozostawić coś po sobie" (Jeden z niewielu śmiesznych tekstów filmu to riposta na powyższą kwestię: "Pozostaw dobre wrażenie"). Założono wyrazistość postaci, co pozwala przypuszczać, że miała powstać satyra. Tylko że wyrazistość przerodziła się w jednowymiarowość.

Ale chyba starczy tych dywagacji na temat: "o co twórcom chodziło".  Oceńmy efekt: "Projekt dziecko" to film nieudany pod wieloma względami. Nie szokuje, nie sprawi nawet, że wydamy z siebie głupawy rechot – co najwyżej zadziwia dużą beztroską w przedstawianiu karkołomnych rozwiązań fabularnych. Przedstawia społeczny liberalizm w wersji do strawienia dla czytelników kolorowych pism, gdzie powierzchowna zmiana obyczajów nie pociąga za sobą wyzwolenia od ról społecznych. Bohaterowie niby to są nowocześni, ale matka-żona cierpi jako matka, i jako żona. Przy niej nawet mamuśka, która z założenia miała być niesympatyczną postacią wciskającą nos w nie swoje sprawy, wydaje się fajna, bo przynajmniej dba o własne przyjemności i ma werwę, w przeciwieństwie do swojej córki pełnej pretensji do świata. Po seansie pozostaje jedynie niesmaczne wrażenie, że ktoś próbował domieszać szczyptę Kevina Smitha do 500. odcinka "Klanu".
1 10 6
Rocznik '82. Absolwentka dziennikarstwa i kulturoznawstwa na UW. Członkini Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI. Wyróżniona w konkursie im. Krzysztofa Mętraka. Publikuje w "Kinie",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones