Recenzja filmu

Scenariusz na miłość (2014)
Marc Lawrence
Hugh Grant
Marisa Tomei

Stare dobre małżeństwo

Już po raz czwarty Grant przechodzi duchową odnowę pod batutą reżysera Marca Lawrence'a. Panowie czują się ze sobą świetnie na planie, lecz nie da się ukryć, że przypominają nieco stare dobre
Trudno powiedzieć o Hugh Grancie, że starzeje się jak wino. Raczej jak winogrono, co nie zmienia faktu, że gwiazdorską charyzmę rzadko traci się kosztem zmarszczek. Pogubionych, ekstrawertycznych dużych chłopców może grać z zamkniętymi oczami, a zarówno bezczelność, jak i gotowość do pokuty, ma po prostu wymalowane na twarzy. Nie inaczej jest w "Scenariuszu na miłość" – filmie, który na szczęście nie jest tak banalny jak sugeruje polski tytuł. 

   


Tym razem Grant jest hollywoodzkim scenarzystą Keithem Michaelsem. Facet dostał za młodu Oscara, ale poznajemy go na życiowym zakręcie: telefon milczy od ładnych paru lat, zblazowana agentka nie narzeka na nadmiar propozycji, a odcinanie kuponów od dawnego sukcesu robi się coraz trudniejsze. Z pomocą przychodzi – jak to zwykle bywa – prowincja. Gdzieś w środku wielkiego kraju jest małe miasteczko, a w nim mały uniwersytet z malutką salką lekcyjną i skromną kobietą o nieskromnych ambicjach. Słowem – idealne miejsce na emocjonalną reedukację.

Już po raz czwarty Grant przechodzi duchową odnowę pod batutą reżysera Marca Lawrence'a. Panowie czują się ze sobą świetnie na planie, lecz nie da się ukryć, że przypominają nieco stare dobre małżeństwo. Wszystkie anegdotki słyszeliśmy już kilka razy, temperatura dowcipu jest raczej letnia, a bohater skrywający swoją wrażliwość pod maską wielkiego ironisty to również figura, którą zostaliśmy już zamęczeni w niezliczonych komediach romantycznych. I choć Grant podaje swoje kwestie z polotem i nie ma w jego grze fałszywych nut, to całość smakuje trochę jak wczorajsza zupa: jest w niej zarówno układanie sobie życia z dala od wielkomiejskiego zgiełku, jak i klincz drapieżnej dzierlatki (zjawiskowa Bella Heathcote) z dojrzałą, wyrozumiałą kobietą (równie zjawiskowa Marisa Tomei). Jest wątek syna, z którym bohater stracił kontakt oraz zgraja poczciwych dziwaków z uniwerku, którzy pomagają Michaelsowi poukładać na nowo listę priorytetów.



Według bohatera – a zatem według samego Lawrence'a – kino powinno żywić się tym, co banalne, codzienne, lecz paradoksalnie, w swojej banalności szczere i chwytające za serce. Pomysł na oscarowy scenariusz podsunęło Michaelsowi samo życie – to samo, które później zamieniło się w pasmo wypalających, nieistotnych wydarzeń. Artysta – w tym przypadku scenarzysta, choć Lawrence kazał już Grantowi przywdziać buty muzyka w filmie "Prosto w serce" – jest u niego zdjęty z koturnów, to zwyczajny facet, który żyje na pół gwizdka, więc po prostu nie ma skąd czerpać inspiracji. I nawet jeśli sypie banałami na prawo i lewo, to pozostaje bijącym sercem filmu, pozwala rozepchać się reżyserowi w ciasnym, gatunkowym gorsecie. Koniec końców, "Scenariusz na miłość" jest filmem przyzwoicie napisanym i obsadzonym (zwłaszcza na drugim planie, gdzie brylują Allison Janney oraz J.K. Simmons), lecz jeśli błyszczy, to nie jako komedia, lecz wyzuta z ironii i bezpretensjonalna opowieść o sztuce dzierganej ze skrawków codzienności.
1 10
Moja ocena:
7
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones