Recenzja filmu

Superman (1978)
Richard Donner
Christopher Reeve
Gene Hackman

Zapomniane arcydzieło

Niewesołe jest życie staruszka, osłuchał się człowiek w młodości Williamsa, Bernsteina czy Rozsy i teraz nijak nie może nic dojrzeć we współczesnej nibyepice, której synonimem są dokonania
Niewesołe jest życie staruszka, osłuchał się człowiek w młodości Williamsa, Bernsteina czy Rozsy i teraz nijak nie może nic dojrzeć we współczesnej nibyepice, której synonimem są dokonania "Media Ventures" (czy jak się tam teraz nie nazywają). Tamci panowie wyczyniali z orkiestrą takie cuda, że nawet metalowe przeróbki ich utworów są słabsze od oryginałów. Ale do rzeczy, czyli oczywiście recenzji "Supermana". Jak można wnioskować z zainteresowania tym bohaterem na Filmwebie, jest to w naszym kraju postać mało popularna. W sumie nie ma co się dziwić, Superman jest esencją tego, czego stereotypowy Polak nie lubi: nie pije, nie kradnie, zawsze pomaga innym, do tego jest elegancki i znakomicie powodzi mu się w pracy. Choć sam Superman jest silnie związany z naszymi czasami, podobne postaci istniały w ludzkiej świadomości już od dawna. Superman jest jak Herkules bez jego okrucieństwa, Roland bez pychy, nawet ubermensch bez tego radykalnego darwinizmu. Człowiek ze Stali jest prawdopodobnie najbardziej humanitarnym wzorem superbohatera jaki dało się wymyślić. Był tak doskonały, że aż wymuszał alternatywny wzorzec. I rzeczywiście parę lat później powstał Batman, z Gotham różniącym się od Metropolis jak noc od dnia. Mimo wszystkich różnic między tymi postaciami (a może właśnie dzięki nim) znakomicie się uzupełniają, a ich kulty współistnieją. Wyrazem tego jest choćby ten film, który powstawał w atmosferze oczekiwania na pięćdziesięciolecie Człowieka ze Stali. Przygotowano go więc z olbrzymim rozmachem, zaangażowano idealnie pasującego do roli Christophera Reeve'a, jego wroga miał zagrać Gene Hackman, przybranego ojca - Glenn Ford, a prawdziwego - sam Marlon Brando. Za stronę techniczną odpowiadali cudotwórcy z ILM, scenariusz pisał Mario Puzo (osobiście zaangażowałbym kogokolwiek poza nim, sorry Mario, ale nie ma chyba większej przepaści niż między mafią a Supermanem). Niemałych rozterek musiał też dostarczać wybór kompozytora do tego filmu. Dotychczasowe dokonania Williamsa z miejsca predestynowały go na kompozytora do tego filmu, ale czy nie jest za mało doświadczony? Czy nie zrobi po prostu kolejnych "Gwiezdnych Wojen"? Może jednak Goldsmith? Wszystkie te rozważania straciły jednak sens, kiedy Donner usłyszał zaledwie główny temat Johna Townera. "Ta muzyka nie mówi, ona krzyczy: Superman!!!" - tak podobno zareagował reżyser na legendarny dziś "Superman March". Tutaj muszę się przyznać, że krytyka Williamsa mi osobiście wydaje się całkowicie bezsensowna. Oczywiście prawdą jest, że nikt nie tworzy takich tematów przewodnich jak on (może "prawdziwi" kompozytorzy gardzą czymś takim), ale czy to źle? To duże tematy wyrażają główne przesłanie filmu i napędzają akcję, a reszta... Cóż, jest jak wymiana piłki z bramkarzem, niezbędna, ale cudów tym nie zdziała. Oczywiście fanfarowych tematów napisano mnóstwo i trzeba wręcz spytać co wyróżnia ten? A wyróżnia go, jak zauważył Donner, "supermańskość". Teoretycznie to takie proste, ot, dęciaki przygotowujące króciutki temat główny, ale trzeba to usłyszeć, żeby poczuć tę moc, ba, słysząc ten utwór, "widzi się" Supermana i jego legendarne "Up, up and away!". Według mnie drugim utworem w tej ścieżce jest hymn na cześć rodzinnej planety Kal-Ela "The Planet Krypton". Planeta miała być kosmicznym odpowiednikiem Atlantydy, krainy szczęścia i rozumu, i taki też temat otrzymała. Istnieją w tym utworze podobieństwa do legendarnego "Also Sprach Zaratustra", ale Williams zdecydowanie nie jest zwykłym naśladowcą. Linia melodyczna jest tu zupełnie inna niż u Straussa, a temat znakomicie łączy się z tematem Supermana, choć pozornie są całkowicie inne. Kolejne dwa ważne tematy to temat młodości głównego bohatera i miłosny. Właściwie tematów związanych z młodością Clarka jest dwa. Temat, nazwijmy go, "młodobohaterski" w utworze "Growing Up" oraz przepiękna americana na cześć Smallville (pol. Mała Wieś) w utworach "Death of Jonathan Kent" oraz "Leaving Home". Obydwa są genialne i naprawdę nie wiem, który podoba mi się bardziej. Temat Smallville jest taki sielski, ale "Growing Up" emanuje taką młodością i poczuciem nieustraszoności... Z kolei "Love Theme" jest podobno najbardziej znanym utworem z "Supermana" po temacie głównym i trudno mi się temu dziwić. Jest taki dostojny i znakomicie wyraża wyidealizowane uczucie Lois i Clarka. A jego zwieńczenie we "Flying Sequence" to coś po prostu genialnego, nie mówiąc już o sposobie, w jaki współgra z przepiękną sceną przelotu nad Ziemią. Swój temat dostał też wróg Supermana - Lex Luthor. "The Marsh of the Villains" na tle poprzednich utworów wypada jednak dość słabo. Ma oczywiście typowo williamsowski wpadający w ucho temat, ale jest to melodia dość wesoła, która pasowałaby lepiej do jakichś rozrabiaków ze szkoły niż do poważnego kryminalisty. Może jednak to celowy zabieg mający podkreślić, jak niewiele Luthor może w porównaniu z Człowiekiem ze Stali. No właśnie, "Superman" to przedstawiciel zapomnianego dziś nurtu, w którym bohater był ważniejszy niż jego antagonista. Można oczywiście narzekać, że wątek Clarka został rozbudowany aż za bardzo, ale nie można odmówić temu filmowi bardzo sprawnego wykonania z paroma scenami wręcz genialnymi. Ocena, którą widzicie poniżej, jest może zawyżona, jeśli chodzi o sam film, ale jeśli chodzi o muzykę... Ta może dostać tylko jedną ocenę, oczywiście najwyższą.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones