Recenzja filmu

Terrifier 2. Masakra w Święta (2022)
Damien Leone
Lauren LaVera
David Howard Thornton

Straszny film

"Terrifier" - nakręcona za garść orzechów opowieść psychopatycznym klaunie masakrującym swoje ofiary całym asortymentem narzędzi remontowo-budowlanych - okazał się bezkompromisowym, pozbawionym
Lepsze jest wrogiem dobrego. Choć w tym przypadku wypadałoby raczej napisać: droższe jest wrogiem tańszego. "Terrifier" - nakręcona za garść orzechów opowieść psychopatycznym klaunie masakrującym swoje ofiary całym asortymentem narzędzi remontowo-budowlanych - okazał się bezkompromisowym, pozbawionym niezdrowych ambicji slasherem. Jego sequel - nakręcona za garść dolarów, rozciągnięta stąd do wieczności powtórka z rozrywki  - to nadmuchany ponad miarę balonik reżyserskich pretensji. Wbrew wiadomościom z poczty pantoflowej, zamiast papierowych toreb i soli trzeźwiących na seans lepiej zabrać kawę.

 

Nieśmiertelny i obdarzony nadludzką siłą klaun Art, choć jeszcze zbyt wcześnie, by wróżyć mu karierę na miarę Freddy’ego Kriugera i Jasona Vorheesa, jest oczywiście kluczem do całej konwencji. A mieści się w niej niemal wszystko - od bezwstydnego slapsticku, przez pornografię przemocy, po kampowe kino inicjacyjne; od braci Marx, przez Herschella Gordona Lewisa, po Johna Watersa. Dla przykładu, w nowym filmie Art maltretuje Bogu ducha winną dziewczynę w taki sposób, ze odruchowo rozglądamy się za kreskówkowym kowadłem. Zrywa jej skalp, zdziera z niej skórę, łamie kończyny i rozrywa dłonie niczym pajdę chleba. W pewnym momencie wybiega z pokoju,  by za chwilę stanąć w drzwiach z filuternym uśmiechem, w jednej dłoni trzymając wybielacz, zaś w drugiej - solniczkę. Zabawne. Jeśli założymy że „widzowie na pokazach” nie są jakimś marketingowym konstruktem, że faktycznie mdleli i uciekali z sali kinowej, to zapewne właśnie w tym momencie. Nie wiązałbym jednak takich reakcji z jakimś sensorem dobrego smaku czy z wrażliwością, tylko z obrażaniem się na konwencję - nawias, w który wzięto całą opowieść, jest rozmiarów Łuku Triumfalnego. Wystarczy zresztą rzut oka na chałupnicze efekty specjalne, które mimo siedmiokrotnie większego budżetu sprawiają wrażenie tańszych niż w poprzednim filmie. Ofiary Arta wyglądają jak ciastolina polana wiśniówką, wszelkie prawa fizyki traktuje się jak kłopotliwy balast, zaś ludzka anatomia ponownie staje się sztuką tajemną. 



Scena z solniczką i wybielaczem mieści się w mojej definicji czarnego humoru. Podobnie zresztą jak kilka innych scen, w których Art zamienia przedmioty domowego użytku w średniowieczne narzędzia tortur. Tym większa szkoda, że podobne chwile toną w bezbrzeżnym oceanie nudy i przeciętności. "Terrifier", jakkolwiek by go nie nadbudowywać fabularnymi ambicjami, zawsze będzie miał strukturę pornosa. Nie jest żadnym „wymykającym się klasyfikacjom”, niezależnym mesjaszem gatunku (nawet pomimo kilku oniryczno-baśniowych scen, zdradzających inscenizacyjny talent reżysera), a zwyczajnym gorno/splatterem. To podgatunek horroru, który pozwala nam czerpać katartyczną frajdę z cudzego sadyzmu i który bywał już uprawiany w lepszym stylu (choćby przez Takashiego Miike, Elego Rotha, czy wspomnianego Lewisa). Sklejona na dobre słowo fabułka o rodzeństwie terroryzowanym przez Arta jest w najlepszym wypadku parodią opowieści o dojrzewaniu, podobnie zresztą jak wątek relacji klauna z jego młodocianą popleczniczką. Nie wspominając nawet o niespełnionej obietnicy rozwinięcia „mitologii” czarnego charakteru. Nie chcę nieść złej nowiny, ale chyba nie ma tu czego rozwijać. 


Stojący za kamerą Damien Leone to mój ulubiony rodzaj filmowca. Na Wikipedii nie ma biografii, a na planie zajmuje się niemal wszystkim. Jest figurą autorską w zgodzie z jej najbardziej tradycyjną definicją, co w horrorze daje zazwyczaj fantastyczny efekt i jest częścią bardzo długiej, szlachetnej tradycji. Tym razem jednak do swojego krwawego barszczyku wrzucił za dużo grzybów - szczypta formalnego szaleństwa i niezachwiana wiara w atrakcyjność halloweenowej ikonografii to jeszcze nie kino. Na ratunek rusza sam Art - trochę klaun, bardziej mim, w interpretacji kapitalnego Davida Howarda Thorntona trickster puszczający oczko klasykom filmowej burleski, ale i wybijający się na niezależność. Nie potrafię z czystym sumieniem stwierdzić, czy warto przemęczyć się dla niego przez dwie i pół godziny seansu. Wiem natomiast, że w kinie grozy "mniej" znaczy zazwyczaj "więcej". Parafrazując Godarda, czasem potrzebny jest tylko klaun i dziewczyna.
1 10
Moja ocena:
5
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones