"Steve" Tima Mielantsa to w przeważającej części kino kameralne, miejscami nawet klaustrofobiczne. Operujące bliskimi planami, eksponujące fizyczność, chaotyczność zdarzeń, zbliżające się do
Przed Steve’em (Cillian Murphy) kolejne wycieńczające dwadzieścia cztery godziny. Mógł już przywyknąć do takiego trybu życia, bo dni lekkie i przyjemne zdarzają się sporadycznie (czytaj: nigdy). Rozwiązanie jednego problemu skutkuje powstaniem pięciu następnych, a każda chwila ciszy zwiastuje burze z piorunami. Jako dyrektor domu poprawczego dla wchodzącej w dorosłość młodzieży musi ostrożnie stawiać kroki, ważyć każde słowo, być mediatorem przy regularnie wybuchających konfliktach i inicjatorem budowania przyjaźni. Wychowawcze rozmowy z podopiecznymi i ciągła kalibracja z gronem pedagogicznym to jego chleb powszedni. Właściwe decyzje mieszają się z reakcjami nietrafionymi, nieszczęśliwe rozwiązania idą w parze ze spontaniczną, skuteczną improwizacja. Zawsze jest jakiś plan i harmonogram, ale zawsze po przekroczeniu progu ośrodka trzeba go wyrzucić do kosza. Najważniejsze, by wieczorem przed zapadnięciem w sen nie tracić nadziei. Dostrzegać choćby minimalny postęp albo okruszki stabilizacji. To jedna z prac wymagających ogromnych pokładów cierpliwości, poświęceń, wyrzeczeń i determinacji. Czyli tego, co niefortunnie i eufemistycznie określa się "powołaniem".
"Steve" Tima Mielantsa to w przeważającej części kino kameralne, miejscami nawet klaustrofobiczne. Operujące bliskimi planami, eksponujące fizyczność, chaotyczność zdarzeń, zbliżające się do formatu paradokumentu. Przekonująca techniczna oprawa w postaci roztrzęsionej kamery czy kilkuminutowych sekwencji bez montażowych cięć koresponduje z naturalistycznymi dialogami i przyziemnością. Wielkie (Cillian Murphy) i mniejsze (Emily Watson) filmowe gwiazdy wtapiają się w reportażową konwencję. Brytyjska szkoła realizmu? W pewnym stopniu. Przede wszystkim – znajomość filmowego rzemiosła i zręczne dostosowanie formy do treści (jeśli przypomnimy sobie ten szkolny podział).
Twórcy nie są jednak w pełni konsekwentni: wraz z natężeniem intensywności dnia pojawiają się stylistyczne i operatorskie eksperymenty, często burzące "dokumentalne" decorum. W tych efekciarskich popisach reżyser rezygnuje z konkretu na rzecz przesadnej symboliki. Zrealizowana z pomocą drona sekwencja, w której przemykamy między boiskiem a pokojem nauczycielskim, sprawia wrażenie przesadnej i estetycznie ryzykownej. Kiedy indziej halucynacje Steve’a drastycznie zmieniają narracyjną perspektywę: z obiektywnej relacji w prywatne majaki. Założenia i cel tych zabiegów są raczej jasne: pokazać, że praca bohatera jest mentalnie wyczerpująca, obciąża głowę i ciało, często dostarczając doświadczeń granicznych. Dla twórców "Steve’a" to ważny aspekt, ale przecież wyczuwalny już od początku. Gwałtowna zmiana formy jest stylistycznym dodatkiem i ornamentyką. Więcej nie zawsze znaczy więcej.
Głównym tematem "Steve’a" są oczywiście relacje między pedagogami a uczniami. Na tym planie operujemy na skrajnościach i wyrazistych charakterach. Znalezienie porozumienia ze skrytym, wyciszonym i depresyjnym Shy’em (Jay Lycurgo) wymaga specyficznych terapeutycznych metod. Z kolei wybuchowy Jamie (Luke Ayres) szuka akceptacji i zrozumienia. Stawia się w roli ofiary, ale jego żywioł to wybuchy agresji i powracające nękanie słabszych. Steve umiejętnie przeskakuje między oboma emocjonalnymi rejestrami. Pracuje na to nie tylko zawodowe doświadczenie, ale też jego prywatne życie. Poznajemy jedynie jego skrawki, ale wystarczająco, by wiedzieć, że zarówno sięgał dna, jak i odnosił sukcesy. I właśnie ta perspektywa pozwala twórcom "Steve’a" osiągnąć intrygujący efekt. Poznając z czasem obie strony (uczniów i pedagogów), można zadać sobie pytanie, dla kogo tak naprawdę jest azylem ten ośrodek i kto przechodzi w nim terapię. Dla kogo to restart i wychodzenie na prostą? A może to miejsce, gdzie walczący z nałogami Steve i życiowo okaleczeni chłopcy leczą siebie nawzajem? To zagadnienie rozwijane w podtekście, w tle i między słowami, ale nadaje "Steve’owi" autentycznej dramaturgicznej i socjologicznej głębi.
Tim Mielants obserwuje, nie ocenia. Pozwala sobie na zgryźliwość, ale trafia celnie. Raz w naruszających prywatność i wścibskich dziennikarzy, kręcących materiał o domu poprawczym dla lokalnej telewizji. Przy innej okazji w dwulicowego parlamentarzystę żebrzącego o głosy przyszłych wyborców. To wszystko jednak daleka perspektywa, a dla twórców najważniejsza jest skala mikro. Od niepewnej finansowej przyszłość ośrodka ważniejszy jest każdy pojedynczy dzień. Jutro może być jeszcze ciężej. Steve jednak potrafi słuchać i patrzeć. Otoczony przez mrok dostrzeże każde światełko.