Nieoszlifowany diament

Nigdy nie lubiłem opowieści o nawiedzonych domach. Wszystkie są na jedno kopyto: niezależnie od tego, czy w domostwie mieszkał wcześniej magik, morderca czy psychopata, czy też zamieszkuje w nim
Nigdy nie lubiłem opowieści o nawiedzonych domach. Wszystkie są na jedno kopyto: niezależnie od tego, czy w domostwie mieszkał wcześniej magik, morderca czy psychopata, czy też zamieszkuje w nim pradawne zło albo po prostu ciąży na nim jakaś kilkusetletnia klątwa, zawsze wszystko sprowadza się do tych samych schematów. Ze wszystkich podgatunków horroru opowieści o nawiedzonych domach najbardziej mnie w swojej wtórności nudzą. Jakoś z historiami o, dajmy na to, wampirach tego problemu nie ma i ich twórcy potrafią znaleźć oryginalne ujęcia tematu. Porównajmy chociażby "Wywiad z wampirem" z "Pocałunkiem wampira" albo egzystencjalnym podejściem Abla Ferrary w "Uzależnieniu" czy Michaela Almereydy w "Nadji". W temacie nawiedzonych posiadłości oryginalne podejście zdarza się niezmiernie rzadko. Oto jedno z nich: "Realms of the Haunting".

Chociaż na początku nic na to nie wskazuje i cała historia rozpoczyna się dosyć sztampowo: Adam Randall, syn kornwalijskiego pastora, przybywa do wioski Hellston na pogrzeb ojca. Pastor zginął w niejasnych okolicznościach, a teraz tajemniczy ksiądz prosi Adama, by ten zajął się odziedziczoną ogromną posiadłością. Oczywiście szybko okazuje się, że ksiądz wcale nie jest tym, za kogo się podaje, dom jest opanowany przez złe moce i przy okazji stanowi przejście do innych wymiarów, a sam Adam zostaje ochrzczony Wybrańcem i wplątany w splot wydarzeń, których nie życzyłby największemu wrogowi (wyłączając może jedynie spotkanie na swej trudnej drodze wprost do piekła pięknej Rebeki Trevisard, która towarzyszy mu przez niemal całą przygodę i użycza swoich zdolności parapsychologicznych).

Historia opowiedziana jest z iście baśniowym rozmachem i pełno w niej odniesień religijnych. Adam zostaje wplątany w konflikt dobra ze złem, w którym przez całą grę będą pomagali mu aniołowie: poległy lata temu w bitwie rycerz Aelf, będący wcieleniem archanioła Michała, Raphael - strażnik Wieży stanowiącej przejście między wymiarami, po których podróżują Adam i Rebecca oraz Hawk: ostateczne narzędzie boskiej mocy, która ma pokonać zło w dniu Armageddonu. Głównymi przeciwnikami Adama są Claude Florentine, francuski magik i czciciel Szatana, pragnący sprowadzić jak najszybciej koniec świata oraz Belial - potężny demon, który ściga głównego bohatera przez całą grę i próbuje zagarnąć jego wyjątkową moc dla siebie. Warstwa fabularna przedstawiona została za pomocą wysokiej (jak na chwilę premiery) jakości wstawek filmowych - zgodnie z ówczesną modą: z udziałem żywych aktorów. Filmy trwają ponad półtorej godziny, co tłumaczy, czemu gra zajęła aż cztery płyty CD.

A jak "Realms of the Haunting" sklasyfikować gatunkowo? Cóż, najprościej powiedzieć, że to połączenie FPS-a z przygodówką. Cały świat obserwujemy oczami Randalla, sterując z klawiatury jak w każdej strzelance FPP, z tymże przez cały czas mamy również aktywny kursor myszy, którym nie tylko wskazujemy przeciwników do odstrzału, ale i klikamy napotkane na naszej drodze przedmioty: by ich użyć, obejrzeć je lub zabrać ze sobą. Rozwiązanie to średnio wygodne, zwłaszcza że i tak już liczne i niełatwe (zwłaszcza dla graczy przyzwyczajonych do niewymagających na ogół zbyt dużej zręczności przygodówek) walki utrudnia brak niezbędnego w dzisiejszych shooterach "strafe'owania", czyli poruszania się na boki. Inna sprawa, że choć arsenał w grze mamy spory - oprócz podstawowego pistoletu i shotguna dostępny jest pełen asortyment przedmiotów magicznych jak zaklęte sztylety, wysyłające zabójcze pociski laski, itp. - notorycznym problemem w grze będzie brak amunicji. Co prawda ładunki zaczarowanych broni odnawiają się same, ale są to najsłabsze narzędzia mordu w grze. Dlatego najlepiej, aby do przygód Adama Randalla zabierali się gracze zarówno z bystrym umysłem wykształconym na grach przygodowych, jak i palcami doświadczonymi w FPS-ach. Gra jest bardzo trudna i trzeba mieć się w niej przez cały czas na baczności, ponieważ niektóre niezbędne do dalszej rozgrywki przedmioty ciężko jest zauważyć, a w paru miejscach można popełnić błędy, z których zdamy sobie sprawę dopiero jakiś czas później, kiedy nasza dalsza wędrówka będzie już zablokowana.

Świat, który przyjdzie nam zwiedzić w "Realms of the Haunting", jest doprawdy ogromny. Jak już wspomniałem, nawiedzony dom ojca Adama stanowi tylko punkt wyjścia: za sprawą umieszczonych w nim portali możemy przenieść się do mrocznej lokacji zwanej Wieżą, w której znajdziemy kolejne przejścia do czterech innych wymiarów: ziemskiego Hellud, piekielnego Sheol, duchowej Raqui oraz boskiego Arqua. Wszystkie lokacje są między sobą bardzo zróżnicowane, dlatego niech nikt się nie zdziwi, gdy z wypełnionych odstraszającymi potworami czeluści piekielnych trafi nagle do oślepiającego zielenią bajkowego królestwa z labiryntem pięknych żywopłotów (gdzie również potworów nie zabraknie). Skoro już o labiryntach mowa, trzeba wspomnieć, że wszystkie lokacje same w sobie są bardzo rozległe i nie raz, ani nie dwa będziemy się w nich gubić. Po świecie gry porozsiewano mapy wszystkich obszarów, ale korzystanie z nich jest bardzo niewygodne: za każdym razem, gdy chcemy sprawdzić, czy idziemy dobrą drogą, trzeba zatrzymać grę, wejść w odpowiednią zakładkę inventory, kliknąć odpowiednią mapę, po czym zamknąć wszystkie okienka i wrócić do rozgrywki. Aż dojdziemy do kolejnego zakrętu, gdzie czynności te trzeba będzie powtórzyć...

Naturalnie oprawa audio-wizualna dzieła twórców z Gremlin Interactive mocno się postarzała, ale i w chwili premiery daleko jej było do wzbudzania zachwytu. Po premierze pierwszego "Quake'a" żadna strzelanka bez w pełni trójwymiarowej grafiki nie była już w stanie zrobić na nikim wrażenia. Tymczasem wydane rok po premierze legendarnego shootera id Software "Realms of the Haunting" wciąż korzysta jedynie z tzw. "sprite'ów", przez co wrogowie - nawet jeśli ładnie animowani - stanowią tylko ruchome "tekturki". Trochę lepiej ma się oprawa dźwiękowa: niby przez cały czas przygrywają nam tylko piskliwe melodyjki MIDI, ale mroczny klimat potrafią jednak spotęgować. Na pełną pochwałę zasługuje na pewno voice acting - Adam Randall jest autentycznie zagubiony i przytłoczony przygodą, w której przyszło mu brać udział, a w głosie Rebeki ciężko się nie zakochać.

"Realms of the Haunting" to pozycja bardzo niedoceniona, czemu tak naprawdę trudno się dziwić. Dla fanów przygodówek, zbyt wiele w niej niełatwego strzelania. Dla fanów strzelania: stanowczo za dużo skomplikowanego myślenia. Do tego gra wcale nie ułatwia pokochania jej za sprawą niewygodnego sterowania, frustrujących zagadek i skomplikowanych rozwiązań. Jeśli jednak tylko przyzwyczaimy się do opisanych mankamentów i damy wciągnąć w jej niesamowity, przeogromny świat, czeka nas epicka historia, której prędko nie zapomnimy. Do tego jest to gra dająca satysfakcję, której próżno szukać pośród nowych produkcji. Dzisiejsze FPS-y to najczęściej zabawa na 6-8 godzin. "Realms of the Haunting" to zabawa na jakieś 40 godzin gry - czas, który dziś oferują tylko największe gry RPG. Przejście takiego kolosa daje radość, jakiej nie da żaden konsolowy achievement.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?