Więcej Chaosu, reaktor wytrzyma

Prezentacja Square Enix z czerwca 2021 r. nie przyniosła zbyt wielu niespodzianek. Zainteresowanie graczy wzbudziło przede wszystkim "Marvel's Guardians of the Galaxy". Nie sposób było jednak
"Stranger of Paradise: Final Fantasy Origin" - recenzja
Prezentacja Square Enix z czerwca 2021 r. nie przyniosła zbyt wielu niespodzianek. Zainteresowanie graczy wzbudziło przede wszystkim "Marvel's Guardians of the Galaxy". Nie sposób było jednak wyrzucić z głowy innego trailera. Powtarzane średnio co pięć sekund słowo "chaos" spowodowało, że chcąc nie chcąc moje myśli krążyły wokół nowej produkcji spod znaku "Final Fantasy". Do tego stopnia, że od razu po pokazie zainstalowałam demo. Chaos ewidentnie dorzucił tu swoje trzy grosze, bo przez długi czas nie uruchamiało się ono w ogóle. I tak odpuściłam granie, stwierdzając, że może lepiej będzie poczekać na pełną wersję.


"Stranger of Paradise: Final Fantasy Origin" odpowiada poniekąd na pytanie, jak wyglądałaby pierwsza część "Final Fantasy", gdyby została wydania współcześnie. Jest to oczywiście duże uproszczenie, gdyż historia przedstawiona w grze nie odpowiada w stu procentach temu, co znamy z oryginału. Ponownie natomiast mamy do czynienia z grupą śmiałków, mitycznych Wojowników Światła, którzy tylko przez przywrócenie blasku czterem kryształom żywiołów, będą w stanie zmierzyć się z ucieleśnieniem ciemności, Chaosem. Niestety, próżno tu szukać skomplikowanych i złożonych charakterów. Bohaterowie są do bólu archetypiczni, co chyba w mocno niezamierzony sposób wpisuje się w sposób kreacji postaci z wczesnych erpegów. Ponadto, Team Ninja serwuje tu wyświechtane schematy pokroju amnezji protagonisty, enigmatycznej przeszłości jego towarzyszy i innych klasyków gatunku. Fabuła nie należy do najbłyskotliwszych, ale ma swoje momenty i może powodować uniesienie brwi z zaintrygowania. 



Droga do pokonania największego złola nie będzie usłana różami. Na gracza czeka dziewiętnaście misji głównych, fundujących niejako przebieżkę przez najsłynniejsze miejsca z głównych części serii. Tym samym przemierzać będziemy placówkę zbliżoną do Mako Reactora, zalaną lawą jaskinię przywodzącą na myśl leże Ifrita z "FF8", a próbujące nas zmiażdżyć ściany od razu skojarzą się fanom z Tomb of Raithwall z "FF12". Po spędzeniu kilkunastu godzin w fabule śmiem podejrzewać, że to granie na nostalgii graczy służy jako nośnik do utrzymania jakiejkolwiek uwagi z ich strony, gdyż poza ładnymi widoczkami trudno ekscytować się korytarzową budową wszystkich poziomów. Co jakiś czas zostaniemy uraczeni koniecznością biegania w tę i z powrotem w poszukiwaniu kluczy otwierających kolejne przejścia. Całość nużyła mnie do tego stopnia, że czasem zastanawiałam się, ile jeszcze czasu będę musiała spędzić w danym poziomie, zanim dobiegnie on końca. 



Czy nowy "Final" to beczka wypełniona dziegciem? Na szczęście nie, choć to trochę przykre, gdy siłą danego tytułu są przede wszystkim starcia z bossami. Ale po kolei. Jak przystało na action erpega z krwi i kości, na ekranie potrafi dziać się sporo. Nieraz potyczki ze zwykłymi przeciwnikami potrafią mocno napsuć krwi. Nie jesteśmy jednak kompletnie bezbronni w zetknięciu z nimi. Prowadzony przez nas Jack potrafi używać różnych klas postaci. Na początku do dyspozycji oddanych zostanie osiem podstawowych specjalizacji, które z biegiem czasu rozgałęziać się będą do bardziej zaawansowanych, docelowo sięgając liczby dwudziestu ośmiu. Walka wręcz, mieczem, toporami, a nawet magiczne sztuczki. Team Ninja postarało się, by każdą z klas grało się inaczej, dodając do walki szczyptę nieprzewidywalności. Zwłaszcza że Jack może jednocześnie dysponować tylko dwiema klasami.

A to nie wszystkie mechaniki ułatwiające nam grę. Pierwszą z nich jest Soul Shield – użyta w odpowiednim momencie tarcza absorbuje rzucony przez przeciwnika czar i pozwala nam na używanie go przez pewien czas. Kolejną pomocną rzeczą jest najzwyczajniejsze przełamywanie gardy przeciwnika. Prowadzi to do wykonania przez Jacka efektownego wykończenia. I tu wracamy do wyżej wspomnianych walk z bossami. Te prezentują się najlepiej z całej gry. Ich dynamika zachwyca, a finishery, które serwuje im Jack, można oglądać w nieskończoność. 

  

"Stranger of Paradise: Final Fantasy Origin" przypomina czasem klasycznego looter-shootera. Bronie oraz pancerze sypią się z przeciwników jak urodzinowe konfetti. Na szczęście, twórcy wprowadzili do ekwipunku tak prostą rzecz, jak automatyczne konfigurowanie optymalnego uzbrojenia. Nie warto tym samym zaprzątać sobie głowy ulepszaniem przedmiotów na początkowym etapie gry. Tak naprawdę mocno w kość dostaniemy na wyższych poziomach trudności i wtedy dopiero mielenie ton złomu na surowce potrzebne do podbicia statystyk będzie miało faktyczny sens.

Gra wspiera też rozgrywkę wieloosobową, nagradzając graczy dodatkowymi przedmiotami za pomaganie innymi w drodze do unicestwienia Chaosu. A że inteligencja towarzyszy w trybie solo pozostawia wiele do życzenia, prawdziwych rumieńców gra nabiera, gdy doświadczamy jej ze znajomymi. Nie ma tu żadnych ograniczeń i możemy swobodnie przejść całą kampanię we współpracy z innymi. Tak długo, jak dysponujemy miksturami leczącymi, przywrócimy też obalonego gracza do życia. Unikniemy również kłótni o przedmioty, gdyż każdy z uczestników sesji dostaje swoje własne skarby.



Ten swoisty remake pierwszej części "Final Fantasy" pozostawia wiele do życzenia. Masa świetnych pomysłów została pogrzebana pod miałką fabułą i nudnymi, powtarzającymi się poziomami. Grę ratuje poniekąd tryb współpracy. Pytanie tylko, czy znajdziemy wśród znajomych osoby na tyle znudzone innymi grami, że zdecydują się spędzić z nami czas właśnie w "Stranger of Paradise: Final Fantasy Origin".
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones