Relacja

7. Planete Doc Review Dzień 3: Groźne oblicza świata

Filmweb / autor: , , , /
https://www.filmweb.pl/article/7.+Planete+Doc+Review+Dzie%C5%84+3%3A+Gro%C5%BAne+oblicza+%C5%9Bwiata-60433
Za nami kolejny dzień 7. festiwalu Planete Doc Review. Redakcja Filmwebu jak zwykle przygotowała dla Was opinie na temat pokazywanych wczoraj filmów.



Więźniowie bez więzienia

Bohaterkami filmu "Czarny autobus" są kobiety, które opuściły skrajnie konserwatywną sektę żydowską o niezwykle surowych zasadach dotyczących moralności. Słowo opuściły trzeba jednak wziąć w cudzysłów. Bohaterki chciały żyć po swojemu, nie godziły się na chociażby segregację płciową w autobusach. Za to zostały odcięte od wspólnoty. Próbują ułożyć sobie życie na nowo, ale jest to życie pozorowane. Wcale nie uwolniły się od starego świata. On wciąż tkwi w ich psychikach i zmusza je do powrotu do miejsc zamieszkiwanych przez wspólnotę, do wspominania dawnego życia, kontestowania ich zasad i do tęsknoty. Zadręczają się, odwiedzając miejsca, które wiążą się z ich cierpieniem - zadając sobie ból fizyczny, a czasem nawet próbują się zabić. Wszystko dlatego, że mimo że fizycznie zostały odseparowane, psychicznie wciąż tkwią w świecie, jakiego nie tolerują, ale bez którego nie potrafią żyć.



W ten sposób "Czarny autobus", choć pokazuje bardzo konkretne przypadki, jest zarazem uniwersalną przypowieścią o sile indoktrynacji. Lata wychowania wypełniają człowieka układem odniesienia. Może być on niezwykle rygorystyczny, ale dzięki niemu świat jest jasny i uporządkowany. Kiedy odciąć ten układ, pozostaje pustka, nie ma nic, żadnej alternatywy, poza bliżej nieokreślonym, bardzo abstrakcyjnym pojęciem "bycia sobą".

Ważny film, ale wymagający uwagi i skupienia, ponieważ to, co najważniejsze, dzieje się tu podskórnie, prawie niezauważalnie. (MP)


Przybytki Mammona

Dla stałych bywalców Planete Doc Review "Galerie i my" będzie jak deja vu. Przesłanie dokumentu jest jasne i wielokrotnie na festiwalu powtarzanie. Współczesny świat jest światem powszechnego konsumpcjonizmu. Natura, osobiste potrzeby zostają odrzucone. Zamiast nich ważna jest iluzja posiadania, wiecznego szczęścia. Świat ten ma też swego boga, a jest nim Mammon. Jego świątyniami są galerie handlowe, a ofiary składane są poprzez dokonywanie zakupów. Utopijna myśl, jaka znajdowała się u źródeł budowy galerii, została przekształcona w funkcjonalnego molocha, który kusi ludzi przystępnością, wygodą i różnorodnością.



Jeśli jednak brakuje wam obeznania z dokumentami, wtedy "Galerie i my" jest dobrym punktem wyjścia. Nie zagłębia się zbytnio w problematykę centrów handlowych, a jedynie pobieżnie przybliża najważniejsze zagadnienia. W ten sposób wzbudza ogólne zainteresowanie, intryguje. W rezultacie jest szansa, że przynajmniej niektórzy widzowie będą chcieli się dowiedzieć czegoś więcej. Przy takich filmach najbardziej szkoda tego, że nie ma bibliografii ze źródłami, które mogłyby stanowić lektury poszerzające wiedzę.

W filmie wykorzystano zdjęcia ze Złotych Tarasów znajdujących się tuż obok kina Kinoteka, w którym odbywa się festiwal. Muszę przyznać, że na ekranie galeria prezentuje się znacznie okazalej niż w rzeczywistości. Oto prawdziwa magia kina. (MP)


Bananowy czubek

Dokument Fredrika Gerttena powinien spodobać się wszystkim miłośnikom twórczości Johna Grishama. Oto drugoligowy prawnik specjalizujący się w sprawach o odszkodowanie zgadza się reprezentować w sądzie nikaraguańskich zbieraczy bananów. Przeciwnikiem bohatera na sali rozpraw będzie potężny koncern spożywczy Dole Food Corporation, który na swoich plantacjach używa trujących środków chemicznych wywołujących choroby wśród okolicznych mieszkańców.  Proces jest przełomowy nie tylko dla kariery adwokata, ale także całego systemu prawnego w USA – jak dotąd żadna korporacja nie została postawiona przed sądem przez pracowników z zagranicznych „kolonii”.

"Banany" są kroniką gry o wielką stawkę. Jeśli Dole Food przegra, kolejni giganci biznesu mogą również otrzymać pisma przedprocesowe. Trzeba przyznać, że twórcom udało się oddać na ekranie gorącą atmosferę. Najciekawszą postacią filmu jest oczywiście wspomniany prawnik, Juan Dominguez, który z prawniczej płotki przepoczwarza się na naszych oczach w herosa. Nie bez powodu film Gerttena pokazywany jest w sekcji „Bohaterowie są wśród nas”. (ŁM)


Boże, ustrzeż świat przed Ameryką!

Naiwność twórców "Pax Americana" jest rozbrajająca. Wierzą oni, że na świecie może zapanować uniwersalny ład, nad którym kontroli nie będzie sprawowało żadne imperium. Jednak na razie do roli szeryfa narodów wciąż pretendują Stany Zjednoczone. Oczywiście, pociąga to za sobą lawinę potencjalnych zagrożeń. Nieustanne zbrojenie się Amerykanów prowokuje inne państwa do wzięcia udziału w militarnym wyścigu. Niewiele wystarczy, by któryś z przywódców mocarstw nacisnął czerwony guzik i rozpoczął nuklearną wojnę.

Oprócz steku banałów w filmie znalazły się jednak również ciekawe spostrzeżenia. Mało kto zdaje sobie sprawę z olbrzymiego wpływu kosmicznych satelitów na codzienne życie. Wystarczy, że część z nich zostałaby uszkodzona, a świat czekałby szereg katastrof na niewyobrażalną skalę: zamarłyby telefony komórkowe, systemy bankowe trafiłby szlag,  a w powietrzu co chwila zderzałyby się ze sobą samoloty. Potencjalne niebezpieczeństwa można by wymieniać w nieskończoność.



Oczywiście pierwszeństwo w podboju kosmosu wciąż mają Stany. Jednak wykorzystywany przez ten kraj supersprzęt za miliardy dolarów nie jest doskonały – jedna pomyłka może  rozpocząć apokaliptyczną reakcję łańcuchową. (ŁM)  


Żyć muzyką?

Czego właściwie można się spodziewać, idąc na film o utalentowanym chińskim muzyku? Wiadomo. Oczyma wyobraźni widzi się te szeregi młodych ludzi ćwiczących gamy z nieludzką pracowitością, którzy wzorem chińskich olimpijczyków hartują swoje niesamowite talenty wśród potu i łez… Nic bardziej mylnego. To, co otrzymujemy w filmie "KJ: Music and Life" to dość frapujący portret młodego człowieka, dla którego muzyka nie jest ani katorgą, ani koniecznością, ani źródłem jakiejś wielkiej przyjemności – to raczej styl życia, przy tym nie do końca świadomie przez młodego człowieka wybrany.



17-letni Ka Jeng Wong nie jest jedynym, który w swojej rodzinie obdarzony jest muzycznym talentem, na instrumentach grają również jego siostra i brat, ale to on stał się muzycznym odkryciem i jako dziecko koncertował po Europie. W filmie widzimy materiały, na których Ka Jeng jest jeszcze chłopcem oraz materiały późniejsze, gdy już jako nastolatek pracuje z młodymi adeptami muzyki jako nauczyciel i młody mentor. "KJ" jest po trosze historią muzycznego geniusza, który jak to geniusze, zupełnie oderwany jest od spraw przyziemnych, który miewa zmienne nastroje, nie cierpi słabości i przekonany jest o własnej wyjątkowości. Najciekawsze jest jednak to, co dzieje się w kontrze do tego dość stereotypowego wątku, mianowicie – KJ jest człowiekiem, za którego właściwie zadecydowano. Oczywiście, ogromne zdolności muzyczne zrobiły swoje, lecz trudno oprzeć się wrażeniu, że KJ żyjący w ogromnym napięciu, zmagający się z własną niepewnością, mógł wybrać inaczej, pójść inną drogą. Może łatwiejszą, może w konsekwencji niosącą z sobą mniej rozczarowań… (MB)


Jak wyśledzić Bonda

Fakt, że żyjemy w panoptikum nie jest dziś żadnym odkryciem, ale na pewno wciąż pozostaje dobrym tematem na film. David Bond, bohater i jednocześnie reżyser filmu "Wymazać Davida", postanowił uświadomić nam fakt wszechobecnej inwigilacji, poddając się kuriozalnemu eksperymentowi: likwiduje za sobą wszystkie cyfrowe ślady, ucieka, a jednocześnie… wynajmuje detektywów, którzy mają za zadanie go odnaleźć. Bond (nazwisko zobowiązuje) nadaje swojemu obrazowi formę filmu sensacyjnego – mamy tu ściganego i ścigających. Film zmierza do z góry założonej tezy: zarówno firmy prywatne, jak i państwo wiedzą o nas więcej niż byśmy sobie tego życzyli. Dotrą bez trudu do szczegółowych danych o nas chociażby śledząc naszą aktywność w Internecie czy wyciągi kard kredytowych, rozmów telefonicznych itp. Ok., to fakty niezbite i jednocześnie bardzo niepokojące – mogą doprowadzić nawet do powstania państwa totalitarnego, jak sugerują eksperci wypowiadający się w "Wymazać Davida". Niestety Bond ucieka się do grubą nicią szytych manipulacji, by udowodnić swoją myśl. Pierwszy przykład z brzegu: detektywi na tropie Bonda w dużej mierze korzystają z „klasycznych” metod śledczych, takich jak przeszukiwanie śmieci delikwenta. Czy bez nich też odnaleźliby swoją „ofiarę”? Trudno powiedzieć.



Najbardziej wiarygodnie wypada ostatecznie w filmie paranoja, w jaką bohater się wprowadza na samą myśl o tym, że może być przez cały czas śledzony. Nas również stara się nią nieudolnie zarazić. A to zagrożenie równie poważne jak groźba utraty prywatności. (MG)

Żałobny jazz

Przyjechać na miejsce tragedii po tym, jak ulotniły się z niego wszystkie telewizje, nasycone powierzchowną relacją, to bez wątpienia dobry punkt wyjścia dla dokumentalisty z prawdziwego zdarzenia. Autorzy "Dźwięku po burzy" wybierają właśnie taką strategię: pokazują nam, co się dzieje w Nowym Orleanie trzy lata po przejściu huraganu Katrina. Okazuje się, że szkody wciąż nie zostały w dużej mierze naprawione, a miasto żyje częściowo w drętwocie, w trudnym do określenia marazmie. Tyle że dobry temat wymaga jeszcze dobrego pomysłu na jego ekranowe przedstawienie, a tego niestety zabrakło w tym filmie.



Opowieść snuje się jak przydługa koncertowa improwizacja. Nie ratuje jej nawet fantastyczna bohaterka, wokalistka Lillian Boutté, która z wielką werwą i specyficzną południowoamerykańską manierą opowiada o rodzinnym mieście, o tym, jak przeżywała jego tragedię i jak stara się mu dziś pomóc. "Dźwięku…" nie ratują też piękne i smutne kadry: zmęczona suka na ruinach domów, dziecko biegnące wzdłuż opustoszałych magazynów, chłopcy grający jazz na ulicy. Tych obrazków nie udało się połączyć spójną narracją. Przez to po seansie można odnieść wrażenie, że nad wspaniałym Nowym Orleanem wciąż ciąży fatum: uniemożliwia on miastu wyrwanie się z posttraumatycznego przygnębienia i powoduje, że nawet film zaraża się jego apatyczną atmosferą. (MG)