Relacja

7. Planete Doc Review Dzień 9: Kultura i marzenia czasów opresji

Filmweb / autor: , , /
https://www.filmweb.pl/article/7.+Planete+Doc+Review+Dzie%C5%84+9%3A+Kultura+i+marzenia+czas%C3%B3w+opresji-60714
Za nami przedostatni dzień festiwalowych atrakcji podczas 7. Planete Doc Review. Co ciekawego można było obejrzeć w sobotę, sprawdzić możecie poniżej w naszej relacji. Więcej informacji o festiwalu znajdziecie na naszej specjalnej stronie TUTAJ. Zwycięzców sekcji konkursowych Planete Doc Review znajdziecie zaś TUTAJ.

Absurd zwalczaj absurdem

Mimo że od seansu "Idiotów w Korei" mięło już parę godzin, wciąż nie mogę zdecydować się, czy jest to niezwykle odważny film próbujący zajrzeć tam, gdzie normalnie nikt obcy nie ma dostępu, czy też jest to najbardziej odpowiedzialny dokument, którego potencjalne skutki mogą być opłakane.

Mads Brügger wyrusza z dwoma komikami koreańskiego pochodzenia do Północnej Korei. Chcą tam wystawić kompletnie absurdalną i nieśmieszną rzecz wmawiając im, iż jest to komedia. Wszystko po to, by móc nakręcić machinę zła północnokoreańskiej dyktatury. I rzeczywiście udaje im się to, choć tylko częściowo. Reżyser nie mógł pozwolić sobie na zbyt wiele, gdyż wszystkie taśmy przechodziły przez ręce cenzorów. Dlatego też warto było zostać na spotkaniu z reżyserem, by poznać kulisy filmu.

"Idioci w Korei" podobają mi się za szczerość reżysera. Z jednej strony nie kryje, że jest to film, który powstał tylko w jednym celu: zdemaskować Północną Koreę. Z drugiej strony nie unika scen, które i z niego robią równie zimnokrwistego manipulatora jakimi dla niego są wysoko postawieni koreańscy dygnitarze. Jednak mimo całego rozrywkowo-komediowego potencjału podczas seansu pojawia się myśl, że swoim filmem reżyser skazuje wiele osób na obozy pracy. Trudno sobie bowiem wyobrazić, by Ukochany Przywódca spokojnie patrzył na film, który go ośmiesza. Ktoś za to na pewno zapłaci. (MP)


Rozgryźć geniusza

Tytuł dokumentu Michèle Hozer i Petera Raymonta "Życie wewnętrzne Glenna Goulda" sugeruje, że twórcom udało się przeniknąć tajemnicę tego genialnego pianisty. Tak jednak nie jest. Wykorzystując materiały archiwalne oraz wspomnienia tych, którzy go znali, twórcy kreślą portret Goulda. Jest to jednak portret "zewnętrznego" życia czyli tego, co Gould dał inny zobaczyć i doświadczyć. Widzimy więc genialnego artystę, innowatora, który podąża własnymi ścieżkami. Poznajemy ekscentryka, która zadziwiał swoim zachowaniem. Dowiadujemy się o dziwnych relacjach z rodzicami, o hipochondrii i obsesjach, ale nie poznajemy ich przyczyn. Twórcy ledwie sugerują istnienie związku pomiędzy obsesyjnym dążeniem do reinterpretacji Bacha a nieudaną w gruncie rzeczy próbą zostania kompozytorem.

"Życie wewnętrzne Glenna Goulda" wewnętrzne doskonale wpisuje się w nurt patrzenia na geniuszy jako ludzi żyjących poza społeczeństwem. U jednych ta separacja przybiera groźniejsze formy (co widzieliśmy w pokazywanym także w tym roku na Planete Doc Review filmie "Geniusz i chłopcy") u innych bardziej akceptowalne. Jednak większość dokumentalistów przyjmuje to za swego rodzaju aksjomat i rzadko kiedy próbuje dociec mechanizmów, jakie do tego doprowadzają. Hozer i Raymont nie są tu wyjątkami. (MP)


Brzmieć dobrze

Nazwisko i imię to niby taka prosta sprawa. W istocie to szalenie skomplikowane – jak dowodzi Alan Berliner w "Najmilszym dźwięku" – nasze imię i nazwisko nie jest sprawą bagatelną, w niektórych przypadkach może szkodzić zdrowiu i nawet zagrażać życiu. Brzmi to dość zabawnie i film jest istotnie nieco ironiczną próbą refleksji nad imionami i nazwiskami oraz sposobami, w jaki współtworzą naszą tożsamość. A zatem, Berliner, niezależny filmowiec z Nowego Jorku, próbuje rozszyfrować tajemnicę pochodzenia swego nazwiska i imienia, stara się dociec jakie czynniki zadecydowały o tym, że nosi konkretne imię, a także organizuje coś w rodzaju nieformalnego zjazdu osób, które...legitymują się taką samą kombinacją imienia i nazwiska co on. Film jest stosunkowo prosty, ale nakręcony sprawnie, wartko, z dużym wdziękiem i specyficznym humorem, zdradzającym skłonność reżysera do wizualnych żartów i fikołków. Popisywanie się? Zgrywa? W sumie też, lecz jeśli się filmowi uważniej przyjrzeć, to zaoferować może znacznie więcej niż tylko przyjemne brzmienie (nazwiska).


Taśmy prawdy?

Berliner jest zapalonym archiwistą, kolekcjonuje materiały filmowe, "opiekuje się nimi". Gdy wypowiada się o swojej filmowej pracy, w jego głosie pobrzmiewa olbrzymia fascynacja kinem i rejestracją, zdjęciami, amatorskimi "filmami domowymi". Jeśli lubi się nieco afektacji w kinie, wizualny, niekonwencjonalny recycling i poszukiwanie znaczenia na własną rękę, swego rodzaju "dodawanie od siebie", to Berliner powinien przypaść do nam gustu. "Rodzinny album" może kojarzyć się z wystawą fotografii amerykańskiej sprzed kilku lat przedstawiającej zdjęcia o charakterze pamiątek domowych, może też kojarzyć się z tekstami Annette Kuhn o pamięci z rodzinnej osobistej perspektywy...

Ujęciom czarno-białych filmów domowych (to dość potężna kolekcja zawierająca fragmenty pochodzące z okresu od lat 20. do 50. XX w.) towarzyszy komentarz zza kadru i dźwięk. Czasem wyprzedzają one obraz, czasem kontrastują z tym, co na ekranie, podpowiadają odczytanie materiału wizualnego. Ujęcia przedstawiają typowe domowe "okoliczności filmowe" jak: pierwsze lata życia dziecka, rodzinne uroczystości, śluby, święta... Od narodzin aż do śmierci – historia jednej rodziny, kilku rodzin, społeczeństwa? A może opowieść o historii jednego życia? Interpretacja należy do widza. Idea filmu jest interesująca, materiał również, bo przecież to nie tylko nagrania wizualne ale też cały bank wypowiedzi, dźwięków... Jedynym problemem jest to, że "Rodzinny album" jako film o charakterze eksperymentalnym wymaga od widza skupienia, które bardzo trudno jest utrzymać przez cały czas trwania projekcji. "Rodzinny album" jest wyzwaniem dla percepcji, nawet dla zdeklarowanego fana. (MB)


Cena marzenia

Pierwsza turystka w kosmosie – bogata Amerykanka urodzona w Iranie – Anousheh Ansari, twierdzi, że każdy kto marzy o gwiazdach jest w stanie dziś polecieć w kosmos. Wystarczy tylko odpowiednio pielęgnować swoje marzenie, czyli... użyźnić je potężną dawką "zielonego". Amerykańska businesswoman za realizację swego marzenia zapłaciła 20 milionów dolarów... "Kosmiczni turyści" proponują ciekawą refleksję nad marzeniem o lotach w kosmos. Z jednej strony mamy bogaczy, gotowych zapłacić wielkie pieniądze za wycieczkę na orbitę, z drugiej strony mamy mieszkańców Kazachstanu, okolic Gwiezdnego Miasteczka i kosmodromu Bajkonur, którzy w niebo patrzą z punktu widzenia stepu i biednego gospodarstwa. Niektórzy z mieszkańców tych terenów trudnią się zbieraniem kosmicznego złomu, czyli tych części statku, które odrywają się od statku podczas wznoszenia i spadają na ziemię.

Z jednej strony mamy piękno, poezję, wzniosłe słowa, spełnione fantazje a z drugiej rzeczywistość polityczną i gospodarczą, która powoduje, że siła i duma ZSRR, zrealizowany mit o sile nowego człowieka i podboju kosmosu został skomercjalizowany, spowszedniał w formie realizacji kaprysu bogatych. Z jednej strony reżyser prezentuje kobietę sukcesu i jej spełnione marzenie a z drugiej skazanych na porażkę zapaleńców i amatorów, którzy prawdopodobnie nigdy nie zdołają wystrzelić w przestrzeń swoich prototypów kosmicznych statków. "Kosmiczni turyści" są ciekawym filmem (również ze względów poznawczych), ale bardzo gorzkim w swojej wymowie, słowa Ansari brzmią w nim niekiedy jak niezamierzona ironia. (MB)


Kilku mężczyzn w bezkresie bieli

Takie rzeczy tylko w Rosji: na terenie przygranicznym długości 12 tysięcy kilometrów (!) umieszczono 12 wojskowych jednostek straży przygranicznej. Jak łatwo obliczyć – jedna jednostka co tysiąc kilometrów. Wokół niej – niewiele: głównie śnieg i ewentualnie niedźwiedzie. Na półtorej godziny film Michała Marczaka (który na festiwalu zdobył nagrodę Magicznej Godziny) przenosi nas do takiego odizolowanego od świata posterunku i ukazuje codzienne życie kilku żołnierzy.

Wydarzeniem rozpoczynającym "Koniec Rosji" jest przybycie młodego poborowego Aleksieja. Relacja jego i starszych, najpierw bardzo formalna, dość szybko przeradza się w relację ojcowską: oni starają się być surowi, ale tak naprawdę troszczą się o chłopaka. Kształtują w nim dyscyplinę, uczą podstawowych umiejętności żołnierza-polarnika: od obrony przed wrogiem po prawidłowe zakładanie onuc. Najciekawsze jest to, że sami wychowawcy nie za bardzo są przekonani o sensie swojej pracy. Raczej podejmują ją z braku innych zajęć, ponieważ na ich posterunku i w jego okolicy absolutnie nic się nie dzieje. Pomysł, by strzec pustej granicy jawi się w filmie jak kolejny marny dowcip państwa radzieckiego. Bo kto starałby się wedrzeć do kraju od strony Oceanu Arktycznego? Reżyser te przedziwne okoliczności przyrody wykorzystuje, by sportretować grupkę mężczyzn. I wychodzi mu to znakomicie: każdego pokazuje z dużą dozą czułości i humoru.

Gdy w ostatnim ujęciu wraz z jednym z żołnierzy opuszczamy helikopterem posterunek, widzimy biel śniegu łączącą się z o odcień ciemniejszą bielą nieba, a pośrodku bieli – czarną plamę drewnianej chaty. Wznosimy się coraz wyżej, ale krajobraz w ogóle się nie zmienia... Taki klimat hartuje też charakter, jak ma to miejsce w przypadku Aleksieja. (MG)


Dzieci rocka i chaosu

Nowy projekt Jonathana Caouette’a, twórcy wyjątkowego "Tarnation", musiał być nietypowy. I "ATP – Muzyka jutra" ten warunek niewątpliwie spełnia. To próba opowiedzenia o brytyjskim festiwalu muzycznym All Tomorow’s Parties – imprezie nieprzeciętnej przynajmniej pod kilkoma względami: wykonawców wybierają tu inni wykonawcy, a muzyka rozbrzmiewa dosłownie wszędzie. Nie tylko na scenie, ale też na plaży czy w skromnych, wakacyjnych domkach, w których mieszkają festiwalowicze (typowy obrazek: ktoś zaczyna koncert w swoim kuchni, a tłumek fanów gromadzi się pod oknem i słucha). Nie ma tu narzuconego porządku, nie ma reklam i sponsorów. Za to program i wykonawcy – imponujący. Każdy może pozwolić sobie na dzikie muzyczne eksperymenty.

Na przestrzeni kilku lat na ATP pojawili się między innymi Sonic Youth, Portis Head, Nick Cave and The Bad Seeds, Iggy and The Stooges, Gossip, Patti Smith... Ta ostatnia wokalistka przyczynia się do tego, byśmy postrzegali ATP jako coś więcej niż festiwal alternatywny, może nawet łączyli go z odrodzeniem prawdziwego rockowego ducha, niezależnej kultury młodzieżowej. Caouette również w kilku miejscach sugeruje, że za tym projektem stoi wielka idea. Jednak z drugiej strony nie stroni od obrazków bardziej przyziemnych: "młodych gniewnych" ledwo trzymających się na nogach, mętnie wyrażających swoje przekonania. Reżyser przede wszystkim wykorzystał amatorskie materiały wideo zrobione przez uczestników festiwalu. Przeplata je własnymi nagraniami, chwilami dzieląc ekran kinowy na dwa, trzy mniejsze obrazy. Powstaje chaos, w którym niektórzy odnajdą jakąś prawdę o muzyce, kapitalizmie i popkulturze, inni – dowód na to, że kultura rockowa skarlała i zjada własne dzieci. Siła "ATP" polega chyba właśnie na tym, że widzowi pozostawiono dowolność interpretacji. (MG)