Relacja

13. T-MOBILE NOWE HORYZONTY: I Ty jesteś fikcją

autor: /
https://www.filmweb.pl/article/13.+T-MOBILE+NOWE+HORYZONTY%3A+I+Ty+jeste%C5%9B+fikcj%C4%85-97636
"Jestem fikcją" Maksa Kestnera i "Chore ptaki umierają łatwo" Nicholasa Facklera – dwa dokumenty, których bohaterowie są zbyt "filmowi", by mogli istnieć naprawdę. A jednak istnieją i czynią z nowohoryzontowego Konkursu Filmów o Sztuce najciekawszą jak dotąd sekcję festiwalu.  

Suweren

Gdyby Thomas Strobech oraz Claus Beck-Nielsen nie istnieli naprawdę, ktoś musiałby ich wymyślić. Bohaterowie jednego z najsłynniejszych procesów cywilnych w historii duńskiej sztuki wydają się postaciami z tak wielu popkulturowych i artystycznych porządków, że nie zdziwiłoby mnie, gdyby to rodzimy rząd wyhodował ich w jakimś tajnym laboratorium. Tym większa szkoda, że poświęcony im dokument jest niechlujny, dramaturgicznie niespójny i na swoich barkach dźwigają go wyłącznie bohaterowie. 


Historię konfliktu między Beckiem-Nielsenem a Strobechem poznajemy z perspektywy tego drugiego – człowieka niewielu talentów, za to wielu pseudonimów. Wcielanie się w kolejne postaci okazuje się reakcją obronną na utratę własnej tożsamości, do której rzekomo przyczynił się Beck-Nielsen. Uczynił on Strobecha bohaterem książki "Suweren", do której materiały zbierali wspólnie w Iraku. Wykorzystał najważniejsze fakty z jego biografii, upublicznił adres, wizerunek, szczegóły dotyczące życia prywatnego. Przenosząc konflikt na sądowy grunt, Strobech zainicjował masochistyczną grę, w której orężem są psychologiczne podchody, fałszywe tropy i ciągły blef. Role w tej grze wyznacza nie tylko pozycja społeczna bohaterów (Nielsen odniósł artystyczny sukces, Strobech pozostał w drugiej lidze), ale i fizjonomia: złodziej tożsamości wygląda jak z bohater "Gnijącej panny młodej" Tima Burtona – z trupiobladą cerą, świdrującymi czarnymi oczami i wydatnymi kośćmi policzkowymi przypomina szykującego się do ataku wampira. Ten drugi, neurotyczna wersja Stinga, to alkoholik na granicy depresji z przetłuszczonymi włosami i twarzą, na której wiecznie maluje się strach albo rozczarowanie.


Trudno powiedzieć, na ile jest to film duńskiego reżysera Maksa Kestnera, a na ile samego Strobecha, dla którego kino jest po prostu kozetką psychoanalityka. Duńczyk pokazuje się nam jako człowiek na granicy finansowego i moralnego bankructwa i choć jest w tym coś żałosnego, Kestner pomaga bohaterowi zbudować mit artysty rzucającego wyzwanie całemu światu.  Próbując skompromitować Nielsena, Strobech najczęściej kompromituje sam siebie, dlatego "Jestem fikcją" jest najlepsze, gdy podejmuje wątek paranoi bohatera. Zakochany w sobie Strobech układa myśli w okrągłe frazy, by za chwilę wypłakiwać się do kamery, że to Nielsen jest winny jego impotencji – zarówno artystycznej, jak i seksualnej. I nawet jeśli jest to część performance’u – co chyba bezpiecznie można założyć – to właśnie owe sceny mówią najwięcej o bohaterze: udowadniają albo jego bezbrzeżny narcyzm, albo ekshibicjonistyczne potrzeby. W obydwu przypadkach są obosiecznym mieczem i osłabiają wiarygodność filmowego świadectwa.  

Cała sprawa znajduje oczywiście finał w sądzie, gdzie dochodzi do istnego kabaretu, w którym jeden z mężczyzn przekonuje ławę przysięgłych, że rzeczywistość ma warstwy, a drugi życzy sobie zniszczenia wszystkich istniejących kopii "Suwerena". Pytanie jest oczywiste: czy klincz bohaterów jest wykalkulowany? Czy nie jest przypadkiem częścią większego artystycznego projektu? Owe pytania pozwalają przetrwać narcystyczne show Strobecha i to właśnie w nich leży największa siła "Jestem fikcją".

Królowie dżungli

Bohaterowie dokumentu Nicholasa Facklera nie idą na łatwiznę. Zamiast bezrefleksyjnie testować skuteczność marihuany, LSD i oksykodonu, postanawiają przy okazji odnaleźć Boga, odkryć tajemnicę wszechrzeczy, otworzyć trzecie oko i złamać siódmą pieczęć. Alfą i Omegą ich wędrówki jest Iboga, roślina, z której ekstrahuje się zakazaną we Francji i USA ibogainę – silną substancję psychoaktywną  oraz, jak głosiła hipisowska propaganda, lek na miarę penicyliny.  


W poszukiwaniu Ibogi oraz otaczającego ją kultu, bohaterowie udają się aż do Gabonu. To właśnie tam, w gęstej dżungli, Pigmeje trzymają pieczę nad tajemnicą poznania i organizują rytuały przejścia dla wyznawców cudownej rośliny. Zanim jednak przyjdzie czas na zadumę, refleksje na temat kosmosu i Boga, czasu i bezczasu, będziemy mieć do czynienia z szaloną komedią o zapuszczaniu się w dzicz. Jej bohaterowie – odklejeni od rzeczywistości, ustawicznie naćpani hippisi, depresyjni niespełnieni artyści i wiecznie wkurzeni, podtatusiali operatorzy wideo –  są tak barwną i ciekawą ekipą, że mogą unieść na swoich barkach zarówno nietypowy heist movie, antropologiczny traktat, jak i mockument. "Chore ptaki umierają łatwo" są wszystkim po trochu. Czasem bywają nawet mrocznym kinem przygodowym, gdy bohaterowie uciekają przed tubylcami o płonących nienawiścią oczach.   

Pod grubą tkanką szyderstwa pulsuje oczywiście "coś więcej". Mowa o wyrażonej wprost tęsknocie za kulturalną unifikacją. Jest to spojrzenie naiwne (casus grupy Fuck For Forest), ale kiedy patrzącym jest obmywający się własnym moczem narkoman-filozof, jakoś łatwiej jest dopuścić ten punkt widzenia. W warstwie filozoficznej film wydaje się dość ubogi, jednak na patosie żeruje tu cały czas ironia. Zbudowanych na tej zasadzie scen jest wiele, zaś kilka z nich ociera się o geniusz.

Twórcy i bohaterowie filmu nie potrafią wyjść poza klasyczną, postkolonialną perspektywę, dlatego film staje się koniec końców dość konserwatywnym "dziennikiem z dalekiego kraju". To jednak niekoniecznie musi być zarzut – zwłaszcza gdy dziennik pisany jest na kwasie.       

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones