Relacja

BERLINALE 2017: Blef Logana

https://www.filmweb.pl/article/BERLINALE+2017%3A+Blef+Logana-121818
Na zakończenie Berlinale dwa skrajnie różne filmy. W lewym narożniku "Logan" Jamesa Mangolda, w którym Hugh Jackman (rzekomo) żegna się z rolą Wolverine’a. W prawym - "Ana, mon amour", rumuński dramat Calina Petera Netzera, laureata Złotego Niedźwiedzia za "Pozycję dziecka" sprzed paru lat. 

To nie jest kraj dla starych mutantów ("Logan, reż. James Mangold)

Tytuł jednego z ostatnich filmów o przygodach X-Men mówił o "przyszłości, która nadejdzie". "Loganowi" ewidentnie zależy natomiast, aby przeszłość została, gdzie jej miejsce, i więcej nie wychylała głowy. Nasz bohater zdążył osiwieć i zniedołężnieć, zamiast ratować świat zarabia na chleb jako kierowca, jego pazury pordzewiały, a moc regeneracji już nie ta, co kiedyś. Wolverine nie tęskni jednak za dawnymi czasami, a od nostalgii woli po prostu butelkę czegoś mocniejszego. Kto by się mu dziwił: poprzednie dwa filmy o jego przygodach nie należą do szczególnie udanych. "Logan" Jamesa Mangolda miał stanowić czyste cięcie, które gładko oddzieli te niechlubne "kiedyś" od szlachetnego "teraz". Udało się połowicznie.


Trzeba jednak przyznać, że Mangold zabrał się do swojego zadania z zapałem - "Logan" to film co krok podpowiadający nam, jak mamy go czytać. Gdy w którymś momencie bohaterowie zasiadają przed telewizorem, leci akurat "Jeździec znikąd" (1953). Przekaz jest prosty: pozostajemy w sferze opowieści o walce dobra ze złem, ale kolorowy superbohaterski spektakl zastąpi western o styranych przez życie samotnikach imponujących małym chłopcom (ewentualnie dziewczynkom). Jeśli komuś mało, to w innej ze scen sam Logan bierze do ręki komiks o dawnych przygodach X-Men i stwierdza: "było inaczej: krwawo i nieprzyjemnie". Brzmi jak manifest - i nie jest to pustosłowie.

W obiektywie kamery Mangolda wszystko wydaje się przysypane piaskiem, zużyte, przeterminowane. Akcja filmu toczy się w niedalekiej przyszłości i reżyser pożycza sobie co nieco z postapokaliptycznej otoczki kolejnych części "Mad Maksa". Logan (Hugh Jackman) zaszył się z profesorem Xavierem (Patrick Stewart) w jakiejś dziurze żywcem wyjętej z "Na drodze gniewu", a ścigają ich zakapiory z zakazanymi mordami i cybernetycznymi częściami ciała, którzy nie odstawaliby od ekipy "Wojownika szos". Film jest też brutalny przez duże R: kiedy pazury Wolverine’a idą w ruch, w powietrzu robi się gęsto od fruwających części ciała. 

Ale "Logan" to nie tylko kino drogi w stylu George’a Millera, to również kino drogi w stylu indie. Fabuła kręci się wokół niejakiej Laury (Dafne Keen), dziewczynki o, hmm, talentach podejrzanie bliskich talentom samego Logana. Gdy sprężyna intrygi się już nakręci, Logan, profesor oraz Laura po prostu wsiadają razem do samochodu i ruszają w przejażdżkę po amerykańskich bezdrożach. Film zmienia się wówczas na chwilę w słodko-gorzki rodzinny dramat. Coś w stylu "Małej Miss" z opornym ojcem Loganem, szalonym dziadkiem Charlesem i małą miss drapieżności - Laurą.  

Całą recenzję Kuby Popieleckiego przeczytacie TUTAJ

Pozycja ojca ("Ana, mon amour", reż. Calin Peter Netzer)

Rumuńskie kino zdążyło nas już przyzwyczaić do pewnej stylistycznej powtarzalności - w dobrym tego słowa znaczeniu. Naturalizm, surowe zdjęcia, psychologiczny ciężar, wielowymiarowe portrety rodzinne. To wszystko jest bez dwóch zdań obecne w nowym filmie autora nagrodzonej Złotym Niedźwiedziem "Pozycji dziecka"Netzer nie zamierza jednak zbierać pochwał wyłącznie jako rzetelny kopista - "Ana, mon amour" jest realistyczna na poziomie obrazu, ale już nie w skomplikowanej, rozłożonej na blisko 10 lat narracji. Jeżeli oczekujecie linearnie rozwijającej się historii, to przynoszę złą nowinę - nic z tego. 


Struktura filmu jest za to bliska modernistycznej powieści: wydarzenia nie są przedstawione w porządku chronologicznym, układają się raczej wokół osi przełomów we wspólnym życiu Any i Tomy. Raz widzimy parę uprawiającą seks w akademiku, żeby za chwilę przenieść się w czasie o kilka lat - kiedy bohaterowie są już po rozwodzie - a następnie znowu wylądować w przeszłości, ale trochę mniej odległej. O tych skokach informują drobne zmiany akcentów: nowy kolor włosów Any albo łysina Tomy. Formalne skomplikowanie narracji jest oczywiście częścią szerszego konceptu: Netzer stara się pokazać rozpad związek u z perspektywy kozetki psychoanalityka. A tam, jak wiadomo, mówi się wszystko, co w trakcie sesji przychodzi pacjentowi do głowy. Po nici luźnych skojarzeń i wspomnień docieramy do kłębka oświecenia. 

Na razie jesteśmy jednak w labiryncie pełnym ślepych uliczek, a drogę wyjścia rysujemy na bazie rozproszonych epizodów "z życia". Relację Toma i Any odkrywamy oczami męskiego protagonisty, przez filtr jego wrażliwości i doświadczeń. Anę reżyser od początku przedstawia jako wstydliwy problem: pierwszy pocałunek bohaterów jest w pewnym sensie konsekwencją jej ataku paniki (czy to wystudiowany sposób na podryw?). Z czasem rozwijające się problemy emocjonalne wpędzają dziewczynę w depresję, a nowy partner z dużym entuzjazmem wchodzi w rolę opiekuna, który śledzi każdy ruch i monitoruje zmiany nastrojów. Na fundamentach domniemanej choroby psychicznej rośnie toksyczna relacja zależności: bez Tomy Ana nie jest już w stanie przejść spokojnie przez ulicę, umówić się na wizytę u ginekologa, wysiedzieć na uczelni. Netzer uzupełnia skomplikowaną codzienność bohaterów o szerokie tło rodzinne: Ana wychowała się w ciasnym mieszkaniu z agresywnym ojczymem, Toma dźwiga brzemię dawnego romansu matki i wstydzi się za własnego ojca. Krok po kroku, reżyser wyciąga na wierzch nieświadome motywy kierujące bohaterami i odwraca role, ale tylko po to, żeby na końcu pobawić się w jeszcze głębszą introspekcję.      

Całą recenzję Marcina Stachowicza przeczytacie TUTAJ

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones