Andriej Zwiagincew kontynuuje zapasy z rosyjskim społeczeństwem w "Loveless", z kolei Todd Haynes zabiera nas w nostalgiczną podróż do początków kina w "Wonderstruck". W Cannes rozpoczął się już wyścig o Złotą Palmę, zaś Michał Walkiewicz relacjonuje, co działo się na "pierwszej prostej".
***
Zadyszka (rec. filmu
"Loveless")
Nowy film
Andrieja Zwiagincewa otwierają pulsujące w ciemności, złowróżbne werble. Kiedy świdrujący dźwięk staje się trudny do zniesienia, muzyka cichnie i ustępuje miejsca obrazom hibernującej przyrody: jesteśmy na przedmieściach Moskwy, widzimy przykryte czapami śniegu drzewa, spływające rzeką bryły lodu i górujące nad sielskim krajobrazem ponure leningrady. Motyw eskalacji napięcia puentowanej nagłym wyciszeniem będzie powracał w całym filmie, w jego tkance dramaturgicznej i fabularnej. U
Zwiagincewa jest przede wszystkim ilustracją miłosnego niespełnienia.
Miłość wypaliła się w małżeństwie Zenii (
Maryana Spivak) i Borysa (
Aleksey Rozin). Kobieta zaszła w ciążę, młodo wyszła za mąż, a teraz, nie mogąc znieść widoku swojego wybranka i syna, próbuje wypisać się z układu. Borys, któremu bardziej niż na żonie i dziecku zależało na tym, by w ogóle założyć "podstawową komórkę społeczną", przypomina tymczasem snującego się po mieszkaniu ducha. Oboje mają już nowych partnerów, oboje traktują Aleksieja jak gorącego ziemniaka i obojgu nie służy przedłużająca się wojna podjazdowa. Szef Borysa to ultrakonserwatywny katolik, więc rozwód będzie dla bohatera tożsamy z utratą pracy w dobrze prosperującej agencji sprzedażowej. Z kolei Zenia pragnie ułożyć sobie życie obok starszego, bogatego mężczyzny i nie widzi w nim miejsca dla dziecka. Ich postawy – jak nakazują konwencje moralitetu oraz społecznej diagnozy – zweryfikuje dopiero zaginięcie chłopca.
"Brak miłości może trwać latami, nie da się tak żyć" – usłyszy od swojego kochanka Zenia. A jednak bohaterowie jakoś żyją – w rozwarstwionej Rosji, w której aspirująca klasa średnia stanowi rodzaj państwa w państwie i nad którą bezustannie wisi "demon" nowych mediów. Bohaterowie nie rozstają się ze smartfonami, strzelają selfie, przekładają każdy dzień na język facebookowych postów. Sceny, które w rękach niedoświadczonego twórcy byłyby jedynie napuszoną krytyką zatomizowanego społeczeństwa,
Zwiagincew zamienia w uniwersalne symbole komunikacyjnej niemocy. Kiedyś fabuły rosyjskiego twórcy rozgrywały się w światach ostentacyjnie atechnologicznych. Dziś reżyser odwraca fabularny wektor. Pokazuje, że technologia stała się we współczesnej rzeczywistości narzędziem sublimacji najróżniejszych potrzeb – duchowych, erotycznych, społecznych. Zaś jej mrocznym rewersem jest zanik empatii – w mikro i makroskali.
Całą recenzję można przeczytać TUTAJ.
***
Niemy zachwyt (rec. filmu
"Wonderstruck")
Todd Haynes dał się poznać jako kronikarz obyczajowych przemian amerykańskiego społeczeństwa, terapeuta kobiet spętanych obyczajowym gorsetem oraz facet zakochany w muzycznych legendach. W swoim nowym i najlżejszym gatunkowo filmie przygląda się dla odmiany dzieciom, ich nieskrępowanym konwenansami umysłom oraz nieskażonemu cynizmem językowi.
"Wonderstruck" jest dla niego tym, czym dla
Martina Scorsesego był
"Hugo i jego wynalazek" – podróżą na peryferia własnej wyobraźni i bezpretensjonalnym wyznaniem wiary w kreacyjną moc kina.
Skojarzenie z
"Hugo" nie jest przypadkowe,
"Wonderstruck" powstał na kanwie prozy tego samego autora,
Briana Selznicka. Kluczowym rekwizytem – a wiedzcie, że film składa się z samych istotnych rekwizytów – jest tytułowa książeczka, kronika nowojorskiej wystawy osobliwości z początków XX wieku. W latach 70. czyta ją, pod kołdrą i z obowiązkową latarką w ręce, małoletni Ben (
Oakes Fegley). Osierocony przez matkę i opuszczony przez ojca, chłopiec znajduje się pod opieką ciotki. Lecz kiedy w wyniku wypadku zostaje porażony piorunem i traci słuch, postanawia wyruszyć do Nowego Jorku śladami patriarchy. Tymczasem gdzieś daleko, w innym świecie i innym czasie, głuchoniema Rose (
Millicent Simmonds) z Hoboken w New Jersey wysiada z pociągu na Manhattanie i rozpoczyna poszukiwania wielkiej diwy kina niemego…
Haynes prowadzi równolegle obydwa wątki, zaś każdy odmalowuje w innej konwencji. Historia Bena ma więc słodko-gorzki posmak, to rewiry młodzieżowego kina inicjacyjnego. Reżyser rozsmakowuje się we wszelkich rytuałach dzieciństwa, przygląda się przedmiotom, budującym tożsamość bohatera, a gdy akcja przenosi się na ulicę – wczuwa się w jej rytm i nastrój, podkręca nasycenie barw, daje przemówić funkowej muzyce. Opowieść o Rose to z kolei hołd dla kina niemego, w którym znalazło się miejsce zarówno dla nadeskpresyjnego aktorstwa, jak i korowodu postaci rodem ze slapstickowej komedii (z nieprzejednanym policjantem i wyfiokowaną damą na czele). Całość, bardziej niż realistycznym portretem epok rozdzielonych paroma dekadami, jest oczywiście destylatem wyobrażeń na temat dwóch Ameryk: tej z przedednia wielkiego kryzysu oraz tej z czasów obyczajowej rewolucji. W obiektywie wybitnego
Edwarda Lachmana obydwie są rajem utraconym, stanowią muzeum wspomnień zaklętych w przedmiotach i budynkach.
Całą recenzję można przeczytać TUTAJ.