Artykuł

Dekada XXI: Kino akcji wczoraj i dziś

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Dekada+XXI%3A+Kino+akcji+wczoraj+i+dzi%C5%9B-58541
GDZIE SĄ CHŁOPCY Z TAMTYCH LAT?


Herosi współczesnego kina akcji zdają sobie sprawę z faktu, że zamiast strzelać do przeciwnika z półautomatu, lepiej zatłuc go gołymi rękami. Wiedzą też, że technika to Szatan, a wielkie kapitały to jego portfel. Witamy w XXI wieku!

Pytanie za sto punktów i bukiecik chabrów: czy określenie "film akcji" to tautologia? I tak, i nie. Tak, ponieważ akcja jest aksjomatycznym składnikiem utworu filmowego. Nie, gdyż przydawka jest w tym przypadku hiperbolą: ekranowe "dzianie się" poddane zostaje narracyjnej intensyfikacji, a w konsekwencji traci swoje pierwotne znaczenie. Nie jest już "ogółem wydarzeń w filmie", lecz przechodzi do sfery ikonografii: oznacza karabin i eksplozję, niezwyciężonego herosa i pokonanego przezeń zbira, efektowny pojedynek i nieefektywne tortury. I jeśli zechcemy bronić niezawisłości kina akcji jako osobnego gatunku, staniemy przed trudnym zadaniem, gdyż owa ikonograficzna struktura (czyli "akcja" właśnie, charakteryzująca się błyskawicznym następstwem zdarzeń, obowiązkową porcją "eksplozji i pościgów" oraz uproszczoną typologią bohaterów) zawsze podlega gatunkom zakorzenionym zarówno w stylu jak i w temacie narracji (jak kino szpiegowskie, fantastyczno-naukowe, kryminalne czy wojenne). W efekcie, film akcji przypomina trochę listonosza, który wstał lewą nogą. Doręcza wiadomości o najróżniejszej treści, ale zawsze wygląda to w ten sam sposób. Zamiast "puk, puk, puk" – "łup, łup, łup", zamiast "do widzenia" – "jupikaej, matkojebco!"

Choć przesadą byłoby stwierdzenie, że litościwie nam mijająca dekada postawiła gatunek na głowie, na pewno przyniosła kilka zmian w obrębie powyższego schematu. A skoro ta mała rewolucja nie pożarła jeszcze własnych dzieci, wychodzi na to, że wciąż trwa. W "zerowym" dziesięcioleciu zaproszono na bal kilkunastu nowych herosów (James Bond na prezydenta!), reanimowano kilku starych (Niech nam żyje John McClane!), a niektórych – jak Johna Rambo – wręcz ekshumowano. Hollywoodzcy fachowcy zdrapali z nich lakier i umieścili w świecie, ukształtowanym przez bezprecedensowe akty terroru. Nic dziwnego, że miny chojrakom zrzedły: ich przeszłość okazała się fraszką, a teraźniejszość szekspirowskim dramatem. Najciekawsi z nich wciąż oddychali tym samym powietrzem, wdychali zapach prochu i palonej gumy. Wciąż tańczyli do tego samego rytmu, wyznaczanego przez ekspresowe zmiany miejsc i środków lokomocji, jednak w ich życiu zaszły nieodwracalne zmiany. Oprócz świata, który nie był już taki sam i publiczności, która zażądała deheroizacji, ujawnienia "ludzkiej" strony każdego orędownika sprawiedliwości, pojawiły się brutalne dyrektywy nowej poetyki – quasi-realizmu. Oto heros zdał sobie sprawę z faktu, że zamiast strzelać do przeciwnika z półautomatu, lepiej zatłuc go gołymi rękoma. Półautomat – chichot. Gołe ręce – aplauz! Witamy w XXI wieku!


Dawid i Goliat


 "Co będzie z Irakiem po wojnie?" – pyta Busha dziennikarz. "To proste" – odpowiada prezydent – "Podzielimy go na pięć stref: Shell, Exxon, Mobil, Texaco i BP". Ten średnio zabawny dowcip wydaje się idealną egzemplifikacją strachu, który odnajdziemy za podszewką najambitniejszych fabuł amerykańskich filmów akcji (można bezpiecznie założyć, że Jankesi wciąż dzielą i rządzą na tym polu). To lęk przed wpływami wielkiej polityki, krępującej ruchy tych, którzy w czasach szeroko rozumianego kryzysu mogą działać poza systemem politycznym, lecz w interesie dobra publicznego. I nie mówię tu o CIA, ani o Batmanie, ale raczej o organach ścigania. W takiej pajęczynie układów i politycznych zależności grzęzną bohaterowie "Królestwa" (2007) Petera Berga – agenci ze specjalnej jednostki FBI. Wielorasowa, wielonarodowa i wielopłciowa grupa chciałaby sobie postrzelać do Złych Arabów, ale zamiast tego musi układać się z Dobrymi Arabami. Na niegościnnej, saudyjskiej ziemi, nadgorliwi Amerykanie prowadzą żmudne śledztwo, regularnie torpedowane przez przełożonych.

Równie silna wydaje się obawa przed scalaniem się kapitałów – państwowego i prywatnych  – w skomplikowanym i odpornym na infiltrację, ekonomicznym układzie. Weźmy "International" (2008) Toma Tykwera, film kręcony za amerykańskie pieniądze w studiu Columbia.  Jego bohater, grany przez Clive'a Owena agent Interpolu, chce powalić kolosa – luksemburski bank IBBC. Jego przedstawiciele, poddani wpływom międzynarodowych i państwowych agencji oraz wywiadów najbogatszych krajów, pociągają za sznurki na największej ze scen: korumpują polityków, obalają rządy, pomagają w destabilizacji ustrojów demokratycznych i autokratycznych. Ten kolos nie ma glinianych nóg. Niczym w mafii, nawet żołnierze "wysokiego szczebla" – prezesi i dyrektorzy – są tylko pionkami, spisanymi na straty. Każda ucięta głowa natychmiast odrasta.

 

Teoretycznie, nieogolony Dawid ma wszystko, czego potrzebuje, żeby pokonać Goliata (wyposażyli go w końcu ci, którzy ikonografię gatunku mają w małym palcu): procę kaliber 9 milimetrów, chłodną, piękną i inteligentną blondynkę u boku oraz przełożonych, których dyplomatyczne usposobienie wzmaga jego determinację i gniew. Kieruje się także osobistymi motywami, bowiem bank przeprowadził udany zamach na jego partnera. W praktyce jednak, jest klasycznym bohaterem umieszczonym w "nieklasycznym" świecie. Jego sukces może być tylko iluzoryczny. Choć ze stylizowanych na nagłówki gazet napisów końcowych dowiadujemy się, że międzynarodowe agencje rozpoczęły duże śledztwo przeciw IBBC, trudno uwierzyć w powodzenie tej akcji. Zwłaszcza, że ów pokrzepiający epilog nie ma emocjonalnego umocowania we właściwej akcji.

Jeśli wojna z terroryzmem i zbrodnie wielkich przedsiębiorstw wyznaczają jeden biegun rzeczywistości we współczesnym kinie akcji, to na drugim znajduje się motyw stechnicyzowanej codzienności. I wbrew pozorom, nie jest to jedynie pozbawiony komentarza opis, prawda ekranu odpowiadająca prawdzie czasu. Ta rzeczywistość jest klarownie zdiagnozowana jako wróg, przejmuje rolę głównego czarnego charakteru. Jej dzieci nie są geniuszami zbrodni, ewangelistami chaosu, nie głaszczą kotów na fotelach, nie palą cygar i nie zanoszą się opętańczym śmiechem. Zdrajcy narodu schowali głowę w piasek, seryjni mordercy zwiali gdzie pieprz rośnie, dilerzy zaćpali się na śmierć. Nie handluje się narkotykami, ale informacją. Co ciekawe, nie spełniło się tylko proroctwo odnośnie mediów. Chyba nikt w Hollywood nie dał się omamić apokaliptyczną wizją, przedstawioną przez scenarzystów cyklu o Bondzie, i ekranów nie zaludniły demony "czwartej władzy" w rodzaju magnata prasowego Elliota Carvera z "Jutro nie umiera nigdy" (1997)

John McClane powrócił w "Szklanej pułapce 4.0" Lena Wisemana (2007). Wyglądał lepiej niż w części trzeciej, nakręconej przeszło piętnaście lat temu. Zgubił brzuch, kupił bajerancką skórę, poszedł na siłownię. Nie stracił celnego oka i celnej puenty. Jego rywalem został Thomas Gabriel, haker-renegat z chorobą sierocą. Osierociło go państwo.  

 

Gabriel mści się za to, że rząd USA w dość obcesowy sposób zakwestionował jego geniusz (a tak naprawdę, wzorem każdego przeciwnika McClane'a i większości filmowych terrorystów w ogóle, robi skok na kasę). Za pomocą kilku laptopów i przy udziale grupy najemników, przejmuje kontrolę nad całym stanem. McClane nie bardzo przejmuje się samym Gabrielem, facetem w modnej koszuli, za którego brudną robotę odwala jego piękna, azjatycka towarzyszka. Problemem jest jednak cyfrowa rzeczywistość, w której "analogowy" policjant nie bardzo sobie radzi. Gdzie każdy kąt miasta jest monitorowany, a każda rozmowa telefoniczna – namierzana. Sytuacja bohatera wydaje się tak tragiczna, że zatroskany scenarzysta wyciąga z kapelusza wygadanego hakera, który ma wprowadzić McClane'a w arkana nowoczesności. Ostatecznie, John podziękuje mu za pomoc i przypomni panom w kominiarkach, jak to drzewiej bywało. Pokona tor eksplodujących przeszkód i starym, dobrym zwyczajem, weźmie terrorystów na buty. Tyle, że McClane ma już pięć krzyżyków na karku i jest ostatnim twardzielem na planecie, który słucha Creedence Clearwater Revival. Kiedy odejdzie, wojna z terroryzmem znowu będzie wyzwaniem.   

Dwaj panowie B.

Przekształcenia, którym uległo kino akcji w ciągu ostatniej dekady, wiążą się nie tylko z aktorską śmiercią wielkich ikon gatunku lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych formatu Schwarzeneggera czy Stallone’a, ale i z nadmierną eksploatacją "stylu zerowego".  Dziś dominuje wspominany quasi-realizm, który na poziomie scenariusza widoczny jest w przyznaniu większego znaczenia geopolitycznym realiom oraz położeniu nacisku na psychologię głównego bohatera, zaś w poetyce – w nowych praktykach montażowych. Pierwiosnkiem okazał się Jason Bourne, wyłowiony z Morza Kaspijskiego w "Tożsamości Bourne'a" (Doug Liman, 2002). Amnezja sprawiła, że Bourne nie musiał kroczyć śladami poprzednika, granego w 1988 roku przez Richarda Chamberlaina. Jego metamorfoza spodobała się filmowcom tak bardzo, że postanowili zgotować podobny los pupilowi Jej Królewskiej Mości. "Bond reBourne?" – pytał w tytule swojego eseju Stanisław Liguziński, student filmoznawstwa z Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Nowy Jason Bourne potrafi wiele. Mówi w kilku językach, ma pamięć jak komputer, jest superkierowcą, umie obezwładnić napastnika długopisem albo zabić go zwiniętą gazetą. Lecz to nie sadyzm i destrukcja, wpisane w paradygmat gatunku, są sednem historii o cierpiącym na amnezję agencie. Jest nim natomiast opowieść o fiksacyjnej i obsesyjnej konieczności pędu: Bourne najpierw ucieka, by w kolejnych częściach trylogii ścigać. W swojej podróży kieruje się imperatywem utylitaryzmu. Przydaje mu się tylko ten, kto jest użyteczny i tylko to, co jest funkcjonalne (gdy robi sobie przerwę na amory, narzeczona dostaje kulkę między oczy i wszystko wraca na swoje miejsce). O osobowość bohatera dbają scenarzyści i…. montażyści. To w montażu oddana jest jego percepcja, podkreślona zostaje ekonomia ruchów i emocji.

Owe utylitarne kryteria widać bodaj jeszcze lepiej w działaniach 007. Wszyscy wiemy, że Bondom ery Craiga daleko do szacownej tradycji cyklu. Podczas gdy w "Casino Royale" Martina Campbella (2006) obserwujemy przemianę chama w dżentelmena za sprawą kobiety (a właściwie dwóch, nie bez znaczenia jest tutaj matczyno-synowska relacja między Jamesem a M.), w "Quantum of Solace" Marca Forstera (2009) widzimy narodziny agenta, a więc człowieka z celem – ważniejszym niż wszystko inne. Spójrzcie tylko, jak twórcy tej historii traktują to, co dotąd konstytuowało ekranową tożsamość najsłynniejszego entuzjasty martini: piękne kobiety, szybkie samochody, demonicznych przeciwników i nieodzowne gadżety. Boliwijska agentka kontrwywiadu, Camille, pomoże mu w akcji, ale miejsca w jego łóżku nie zagrzeje. Wpływowy ekolog Dominic Greene, z którym Bond mierzy się w odrealnionej scenerii położonego na pustyni hotelu, nie stanowi wielkiego wyzwania. Podobnie jak jego poprzednik, szuler i bankier Le Chiffre, jest tylko trybikiem w wielkiej machinie zbrodni. Środki transportu, fetysz kina akcji, zostają zezłomowane przez montaż, który nie pozwala nacieszyć się lakierowanymi powierzchniami i opływowymi kształtami. Bond jedzie Aston Martinem z punktu A do punktu B, gdzie B oznacza przesiadkę na motor. (C. Motorówka, D. Samolot, i tak dalej). W nowej mitologii brakuje też miejsca na gadżety. Punkt ciężkości zostaje przesunięty na motywację bohatera (zemsta czy poczucie obowiązku?), Forster pozwala sobie nawet na proste metafory w rodzaju pustyni, odzwierciadlającej stan ducha wyjałowionego agenta. Jedną z najważniejszych cech, określających bohatera współczesnego kina akcji, jest jego samotność.




Sezon strzelecki zamknięty

    
Z wymienionych powyżej trendów, najpopularniejsza i najbardziej rozpowszechniona wydaje się deheroizacja, pozwalająca w każdym idolu masowej wyobraźni dostrzec emocjonalnego połamańca. Nawet w filmach, których twórcy zazwyczaj nie używają słów "prawo" i "fizyka" w jednym zdaniu, a bohaterowie są prości jak konstrukcja cepa, odnajdziemy wpływy tej mody. Weźmy "Wanted. Ściganych" (2008) Timura Bekmambetowa, gdzie trening na supersprawnego zabójcę jest dla bohatera kompensacją nieudanego życia zawodowego i erotycznego. Albo "Punishera: Strefę wojny" (2008) Lexi Alexander, w którym pragnienie zemsty zostaje zrównane ze stanem narkotycznym. Z tych szlachetnych praktyk zrezygnowali twórcy pastiszowego "Tylko strzelaj" (2007) Michaela Davisa. Rewolwerowiec Pan Smith ciągle strzela. Strzela w biegu i w locie, z biodra i na oślep. Strzela, bo wierzy, że każdy problem można rozwiązać strzelaniem. Strzela do skutku, aż scenarzyści uhonorują go prestiżową nagrodą za największą ilość trupów. Mafiozo zastrzelony, dziewczyna uratowana, kurtyna opada. Nagroda pocieszenia. Taki spektakl nie robi dziś na nikim wrażenia.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones