Jedną z wyjątkowych propozycji Warszawskiego Festiwalu Filmowego jest meksykańska
"Rewolucja". To kompilacja 10 filmowych nowel zrealizowanych przez młodych artystów z Meksyku w setną rocznicę wydarzeń, które na 18 lat zamieniły kraj w pole walk i politycznej niestabilności, a na kolejne 72 – w system jednopartyjny. Każdy z twórców na swój sposób interpretuje jej znaczenie i skutki dla współczesnego Meksyku.
"Rewolucja" to również lista nazwisk, które trzęsą tamtejszą kinematografią i odnoszą niemałe międzynarodowe sukcesy. Nazywają siebie Nową Falą kina meksykańskiego:
Mariana Chenillo (
"Pięć dni Nory"),
Fernando Eimbcke (
"Nad jeziorem Tahoe"),
Amat Escalante (
"Krew"),
Rodrigo García (
"Nine Lives"), aktor
Diego Luna (debiutujący pokazywanym również na festiwalu filmem
"Abel"),
Gerardo Naranjo (
"Voy a explotar"),
Rodrigo Plá (
"Zona"),
Patricia Riggen (
"La misma luna"),
Carlos Reygadas (
"Ciche światło") i aktor
Gael Garcia Bernal (
"Złe wychowanie", "Dzienniki motocyklowe", "Babel"). Z dwoma ostatnimi rozmawiałem po premierze filmu na tegorocznym Berlinale.
Kto wpadł na pomysł tego projektu? Bernal: To była spontaniczna decyzja, choć wynikała z rocznicy historycznej. A twórcą pomysłu, o ile dobrze pamiętam, był producent Pablo Cruz. Chodziło o to, aby pokazać, czym rzeczywiście jest dla nas rewolucja i jak odbieramy jej dzisiejsze skutki. Zasad było trzy: mieliśmy spojrzeć na te wydarzenia przez pryzmat współczesności, zmieścić się w dziesięciu minutach i nie pokazywać filmu innym uczestnikom projektu. Reszta zależała od nas, co oczywiście wymagało też ostrożności w doborze tematu, tak by dotyczył rewolucji, był oryginalny i sensownie wiązał się z tematami pozostałych nowel. Carlos
Reygadas: Dlatego wszyscy się szpiegowaliśmy. Ja w zasadzie wykorzystałem ich tematy, żeby stworzyć swój (śmiech).
I zaskoczyłeś. Nowela "To jest moje królestwo" to obraz wiejskiej imprezy w żaden sposób nienawiązujący stylistyką do Twoich filmów. C. R.: Właśnie poprzez nagranie zwykłej, wiejskiej imprezy chciałem pokazać ludzi z prowincji z całą ich różnorodnością. Może widzisz w tym wszystkim chaos, ale tak właśnie różnorodność wygląda na pierwszy rzut oka. Wiele osób mówi mi, że to pesymistyczna wizja, ale ona taka nie jest. Zaprosiłem przyjaciół na grilla, nagrałem ich i spodobało mi się, jak to wszystko wyszło, bo to dla mnie inny obraz wolności. Wolności, której w społeczeństwach liberalnych już prawie się nie odczuwa. Tam jest wszystko poukładane i tworzone na jedną modłę. Kiedy żyłem w zachodniej Europie, miałem wrażenie, że model lepszego społeczeństwa to ciąg nudnych reklam, według których każdy jest z klasy średniej, każdy ma te same aspiracje, każdy dostaje to samo i wszyscy są podobni. A gdy próbowałem o tym dyskutować, to odbierano to tak, jakbym sugerował, że powinno być inaczej.
A powinno? C. R.: Nie wiem, ale w pewnym momencie ma się tego nudnego porządku dosyć. Uwielbiam pracować przy filmach, ale nie wyobrażam sobie swojego życia zorganizowanego w ten sposób, że od poniedziałku do piątku - robota i byle do weekendu, a pod jego koniec - frustracja, bo znów będzie poniedziałek. Dlatego zdecydowałem, że mimo wszystko będę mieszkał z rodziną w Meksyku, bo chciałem, żeby dzieci dorastały w bez wątpienia swobodniejszych warunkach społecznych. My to nazywamy "dostępem do wolności", bo zasady wolności w Meksyku praktycznie nie istnieją z tej racji, że prawo w ogóle nie jest przestrzegane. Ale to też jakaś wolność.
A nie anarchia? C. R.: Mentalnościowa. W świadomości młodych Meksykanów nie istnieje jakieś poczucie państwowości.
A patriotyzm? G. G. B.: Wydaje mi się, że on musi być rozpatrywany indywidualnie. Każdy wyraża go na swój sposób. Wiem, że jestem związany ze swoim krajem i czuję tę więź. Jego sukcesy i porażki odbieram osobiście i bardziej niż sukcesy i porażki jakiegoś innego kraju. Wiem, skąd pochodzę i ma to dla mnie znaczenie, ale nie traktuję patriotyzmu jako jakiejś niezmiennej, przejawiającej się w określony sposób postawy. Ona zależy od wielu czynników. Taka jest moja interpretacja.
Niemal każdy z autorów tego filmu przyjął krytyczną postawę wobec rewolucji. Z czego to wynika? G. G. B.: Z tego, że uczono nas, że to coś ważnego, ale do dziś nie wiemy, czym naprawdę ona była. Młode pokolenie nie jest jej świadome. Z dzisiejszej perspektywy patrzymy na nią inaczej i widzimy w niej również dużo przemocy i osobistych dramatów. W Meksyku jest mnóstwo filmów o rewolucji. Tak dużo, że nie zdołaliśmy obejrzeć wszystkich. To takie wielkie archiwum propagandy.
C. R.: Zgadza się. W nich nie ma miejsca na wątpliwości i stawianie pytań o sens tych wydarzeń. Wszystko układa się wedle jednego schematu – przygoda, strzelanina i pociągi. Nic o cierpieniu ludzi, wszystko na podstawie przesądów i utartych opinii. Amerykanie też nigdy nie traktowali rewolucji serio. Przetwarzali ją według istotnego z ich punktu widzenia systemu wartości. Najbardziej realistycznie pokazał ją jedynie Sam Peckinpah w "Dzikiej bandzie". Trochę nawet sadystycznie, ale tak to właśnie wyglądało.
G. G. B.: Dlatego też nie chcieliśmy sprowadzać naszych refleksji do walk, bo przykryłyby to, co istotne, a nie takie było założenie tego projektu. Kiedy byliśmy dziećmi, dyktatura funkcjonowała od ok. 70 lat. Na jaw zaczęły wychodzić paradoksy. Rewolucja stała się tak ogromnym mitem, że o niektórych sprawach nie należało mówić. Myślę, że to problem każdego kraju, który kształtuje się na fundamencie przewrotu. Takie wydarzenie tworzy niezwykle mocną powłokę tabu. Naszym celem było ją zadrasnąć. I okazało się, że gdzieś w środku coś nas hamuje. Rozmawiając o rewolucji, wiedzieliśmy, że poruszamy się na grząskim polu. Bez przełamania tego dziwnego uczucia samoograniczenia, które było efektem funkcjonowania tabu w świadomości, demitologizacja wydarzeń sprzed 100 lat byłaby niemożliwa.
Przyjęliście jakąś ustaloną strategię? C. R.: Jak się okazało, wszyscy wykorzystujemy symbole, żeby uzyskać coś zupełnie innego i nowego. Ale nasze filmy nie tworzy tylko ikonografia. Problem takich wydarzeń jak rewolucja tkwi w tym, co pozostaje wyłącznie na poziomie ikonograficznym. Wtedy powstaje wyobrażeniowa papka w stylu bohaterskich scen walk. Zapomina się o jednostkach, które cierpią i umierają. Jest to zjawisko typowe dla wszystkich miejsc konfliktu.
W noweli "Lucio" operujesz symbolami religijnymi. Dlaczego wybrałeś taki temat? G. G. B.: Religia odgrywała podczas rewolucji kluczową rolę. Przed tymi wydarzeniami była powodem wojny, w której chodziło o ograniczenie roli Kościoła w państwie. W trakcie rewolucji zwalczano ją – nie można było się gromadzić i wyznawać wiarę. To jedna z głównych przyczyn tego, że nasz kraj jest katolicki, choć w rzeczywistości to bardziej złożony problem. Bo wcale nie jest tak, że Meksyk równa się katolicyzm. To raczej taka dziwna mieszanka wszystkiego.
C. R.: To pogański kraj! Z katolicką ikonografią.
G. G. B.: Zgadza się. W noweli chciałem pokazać pewne ukształtowane wzory. To, że babcia bije wnuka, wynika z tego, że została tak nauczona. Podobnie nauczono jej religii – klepania paciorków.
C. R.: Wybiera najprostsze środki. Nie jest prawdziwą chrześcijanką.
G. G. B.: Dokładnie. Jest wystraszona i nie wie, jak się zachować.
A dlaczego skupiłeś się akurat na tym motywie? Czy to coś osobistego? C. R.: Chodzi ci o to, czy był bity przez babcię? (śmiech) Niekoniecznie.
G. G. B.: Nie pochodzę z rodziny religijnej, ale nie ukrywam, że religia mnie ukształtowała. Trudno ją wyeliminować, skoro cała kultura się na niej opiera. W noweli jest oczywiście wiele osobistych przeżyć. Takie było założenie. Chłopak mówi, że nie może spać, bo śnią mu się koszmary, w których ludzie krwawią. Pamiętam, że coś takiego kiedyś powiedziałem. Byłem zawsze zszokowany tymi różnymi obrazami pełnymi krwi, których w kościołach w Meksyku czy Hiszpanii jest mnóstwo.
C. R.: To strefy horroru! Kiedy idziesz do katedry w Helsinkach, widzisz tylko ściany i ławki. Tyle. To wyjątkowość protestantyzmu i chyba istota chrześcijaństwa.
G. G. B.: Drugą religią była rewolucja i widziany przez jej pryzmat patriotyzm. Przynajmniej tak nas go uczono. Codziennie w szkole musieliśmy śpiewać hymn o okrutnej treści i oddawać hołd fladze.
C. R.: Ale traktowaliśmy to też jako żart. Nie zagłębialiśmy się w ideologię.
G. G. B.: Teraz tak mówisz. Ale wierszyków i wywieszania flagi na maszt musiałeś się uczyć.
C. R.: No, dobra. Ale można to było traktować na luzie. Jak coś sknociłeś, to nic się nie stało.
G. G. B.: OK, ale trzeba było śpiewać tę piosenkę, która działała jak mantra. Zupełnie niezrozumiałą dla dzieciaka. Waga symboli wypierała swobodę do refleksji i indywidualnego traktowania tych wartości. Nie pierwszy raz sięgasz po kamerę.
Myślisz poważnie o reżyserii? G. G. B.: Nie chcę być reżyserem. Nie widzę się w tym. Jestem aktorem i to jest mój zawód. Natomiast jeśli nadarza się okazja, to podejmuję się reżyserowania, bo to ciekawe doświadczenie i często fajna zabawa.