Wywiad

Rozmawiamy z Jeffem Goldblumem

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Rozmawiamy+z+Jeffem+Goldblumem-129876
Rozmawiamy z Jeffem Goldblumem
źródło: Getty Images
autor: Eamonn M. McCormack
Jeff Goldblum to niekwestionowana ikona amerykańskiego kina. Ilość kultowych filmów, w których wystąpił ten wybitny aktor, jest godna podziwu. W trakcie tegorocznego Festiwalu Filmowego w Wenecji zadebiutował najnowszy film z jego udziałem – "The Mountain" w reżyserii Ricka Alversona. Ekscentryczny artysta opowiedział nam o swojej najnowszej roli, lobotomii i erotyźmie; o tym, jak postrzega kultowość swojej osoby i o wdzięczności, którą nieustannie odczuwa dla swoich fanów.

Jak znalazłeś klucz do zagrania tak kontrowersyjnej, niejednoznacznej postaci?

Bardzo zależało mi na tym, żeby ukazać "podwójność" jego osobowości. Mój bohater zachowuje się właściwie jak gwiazda rocka, zabiera z ulicy przypadkowe kobiety, z którymi spędza całe noce, upija się w hotelach do nieprzytomności... Erotyzm i alkohol w niekontrolowanych proporcjach przemieniają się w chwilowe antidotum na jego autodestrukcyjne zapędy i towarzyszące jego lekarskiej praktyce nieustające poczucie winy. Bardzo ważnym aspektem mojej aktywności na planie jest nie tylko relacja z reżyserem czy odtwórcami pozostałych ról, ale też współpraca z kostiumografem. W przypadku "The Mountain" wielkie brawa należą się Elisabeth Warn, która znała scenariusz równie dobrze jak reżyser. Dzięki pracy takich osób jak Elisabeth, kostium często pomaga mi wczuć się w postać, wejść w skórę tej obcej dla mnie osoby. Bardzo ważne są również rekwizyty – w życiu nie paliłem fajki, ale ponieważ Freeman był znany z tego, że nie ruszał się nigdzie bez niej, musiałem się z tym staroświeckim przedmiotem zaprzyjaźnić.

A czy inspirują Cię również inne dzieła przy kreacji granych przez siebie postaci? Odnoszę wrażenie, że relacja między postacią doktora a jego asystenta nawiązuje poniekąd do "Mistrza" Paula Thomasa Andersona 

Uwielbiam zarówno ten film, jak i "Aż poleje się krew" Andersona. Oglądam bardzo dużo filmów, czytam jeszcze więcej książek. Uważam, że to ważne dla aktora, aby stale rozwijał się intelektualnie. W przypadku "The Mountain" istotnym punktem odniesienia była dla mnie "Śmierć komiwojażera", która z tragikomicznym wdziękiem profanuje, jakże często wciąż kultywowany, mit "amerykańskiego snu". Uwielbiam dzieła, które ukazują tę brutalną, groteskową, skorumpowaną, chwilami wręcz kiczowatą stronę Ameryki. Polecam książkę, którą niedawno skończyłem czytać pt. "Fantasyland" Kurta Andersena, a także serię dokumentalną o szaleństwie wojny w Wietnamie Kena Burnsa. Analiza przeszłości pozwala pojąć część mechanizmów rządzących współczesną rzeczywistością. Mam wrażenie, że Ameryka uwielbia przeglądać się w lustrze, ale rzadko kiedy, spoglądając na swoje odbicie, zadaje pytania o sens czy moralność. Zawsze byliśmy i wciąż jesteśmy krajem zamieszkałym przez szarlatanów, narcyzów, marzycieli, ścigających pieniądze i odnoszącym sukcesy wyłącznie dla siebie.

"The Mountain"

Rola w "The Mountain", a także Twoje wieloletnie aktorskie emploi, skłaniają do użycia w Twoim kontekście przymiotnika ekscentryczny.

Często to słyszę, ale osobiście nie czuję się dziwakiem czy ekscentrykiem. Za młodu w nowojorskiej szkole teatralnej przyswoiłem sobie do serca jedną radę od mojej nauczycielki: nikogo nie naśladuj, znajdź własny głos i kiedy będziesz pewny swego, wyjdź na scenę i po prostu bądź. Tak też nauczyłem się grać rolę "Jeffa Goldbluma", która dotychczas wychodzi mi chyba najlepiej. 

Czy bycie "aktorem kultowym" uważasz za komplement czy ograniczenie?

To wszystko zależy od definicji. Jeśli za "kultowe" uznajemy coś, co jest niszowe, co jest uznawane za obiekt kultu przez pewną grupę ludzi, to niekoniecznie się z tym zgadzam, bo grałem w filmach, które zarobiły wiele milionów dolarów, a to zakłada dość szeroką grupę odbiorców. Jeśli jednak "kultowy" odnosiłby się do filmów jakościowych, które do dziś są obiektem refleksji i fascynacji, to nie przeszkadza mi być nazywanym "aktorem kultowym". Kiedy zaczynałem swoją karierę zależało mi tylko na tym, aby zarobić jakiekolwiek pieniądze i być dzięki temu niezależnym. Życie dostarczyło mi jednak wielu pięknych niespodzianek, stałem się aktorem rozpoznawalnym na całym świecie, dumnym ze swojej pracy. Dostałem więcej, niż się spodziewałem. Czuję z tego powodu ogromną wdzięczność dla świata i swoich fanów. 

"Ten chłopiec" stawiał pierwsze kroki w branży w jednej z najlepszej dekad kina amerykańskiego, odważnych i bezkompromisowych "Easy Riderów" i "Wściekłych byków".

Miałem wiele szczęścia. Pierwszą rolę dostałem w 1973 roku w "Życzeniu śmierci" z wielkim Charlesem Bronsonem. Wielką szkołą aktorstwa była dla mnie praca przy "Nashville" Roberta Altmana. Cóż za obsada i reżyser! Ale też Steven Spielberg, Paul Schrader, Paul Mazursky Ileż ważnych reżyserów wówczas wypłynęło i odmieniło na stałe oblicze amerykańskiego kina! Lata 80. okazały się dla mnie jeszcze łaskawsze – przełomem był bez wątpienia "Wielki chłód" Glenn Close, z którą do dziś się przyjaźnię i bardzo często przychodzi do nas na kolację. No i "Mucha" genialnego Davida Cronenberga Właśnie zdałem sobie sprawę, że role nietuzinkowych lekarzy wiele wniosły do mojej kariery! 

* zdjęcie na stronie głownej pochodzi z: Getty Images / Eamonn M. McCormack