Relacja

T-MOBILE NOWE HORYZONTY: Stanley Kubrick kontra Świat

autor: /
https://www.filmweb.pl/article/T-MOBILE+NOWE+HORYZONTY%3A+Stanley+Kubrick+kontra+%C5%9Awiat-87251
Każdy festiwal ma taką publiczność, jaką sobie wychowa. Ta wrocławska traktuje konkursowe filmy z mieszaniną sarkazmu i kinofilskiej troski. Obrazy, które "w dzień powszedni" stanęłyby nam ością w gardle, tutaj łyka się bez popitki. Jeden po drugim, bo jak na każdej wielkiej imprezie, także i we Wrocławiu wystarczy wskoczyć do strumienia, a resztę załatwia nurt. Z kinową percepcją dzieją się zresztą ciekawe rzeczy. Bo jak inaczej nazwać sytuację, w której osiemdziesięciominutowe filmy wydają się jeszcze "uczciwym interesem", a przy stu minutach zaczynamy już rozważnie mierzyć siły na zamiary?

Jeśli wierzyć teorii, że wizytówką wszelkich konkursów głównych jest inaugurujący je film, to uczestnicy, którzy udali się dziś na chilijskie "Lato" Jose Torresa Luisa Leivy, mają prawo spodziewać się najgorszego. Na szczęście to tylko teoria, która zresztą we Wrocławiu sprawdza się rzadko. Poza tym, nie samymi Horyzontami człowiek żyje. Przypomnieli dziś o tym twórcy m.in. udanego "Opóźnienia", świetnego dokumentu "Pokój 237" i mającego już osiem lat na karku mockumentu "Incydent w Loch Ness".  


W akcie desperacji

"Opóźnienie", najnowszy film urugwajskiego reżysera Rodrigo Pla (odrobinę niedoceniona w Polsce "Zona"), zbudowany jest wokół tak ciekawego dramaturgicznie konfliktu, że można reżyserowi wybaczyć wszystkie potknięcia. Oto samotna matka Maria (Roxana Blanco) dzieli czas między pracę w fabryce odzieżowej, wychowywanie trojga dzieci i opiekę nad osiemdziesięcioletnim, schorowanym ojcem (Carlos Vallarino). Kiedy pielęgnowanie starca staje się coraz trudniejsze, a oddanie mężczyzny do państwowego ośrodka niesie zagrożenie nędzy dla całej rodziny, bohaterka ulega desperacji – zostawia staruszka na ławce w parku. I gdy nękana wyrzutami sumienia, anonimowo zgłasza zdarzenie na policję, czeka ją spore zaskoczenie. Choć w mózgu ojca jest coraz więcej białych plam, jego siła woli to monolit. Mężczyzna nie ruszy się z ławki, dopóki nie zjawi się po niego własna córka. Pat?

W rękach nieudolnego reżysera podobna historia zamieniłaby się w parodię rodzinnej psychodramy. Podobnie jest z pierwszą sceną, w której Maria obmywa ojca w wannie, a pod drzwiami łazienki koncert na trzy gardła dają spragnione atencji dzieciaki. Niewiele dzieli arthouse’owy kicz od subtelnej psychologicznej wiwisekcji, ale Pla najwyraźniej wie, gdzie leży granica. W swoim filmie przekracza ją sporadycznie, zaś utrzymać fason pomaga mu olbrzymia świadomość języka filmowego minimalizmu. Używane przez niego środki nie sprawiają wrażenia wykorzystywanych na zasadzie rzutu kostką, a każde zbliżenie, statyczne ujęcie kamery czy zdjęcie bohaterów zza szkła ma swoje uzasadnienie. To ostatnie jest dość ograną, ale wciąż efektowną metaforą kinowego podglądactwa.   

Nieco wyidealizowany obraz urugwajskiego społeczeństwa może być zaskakujący, zwłaszcza w kontekście oskarżycielskiej, meksykańskiej "Zony", ale to niewielka cena za brak wpisanego w tego typu historie melodramatyzmu. Gdyby podobny film nakręcono w USA, fotogenicznym "perypetiom" bohaterów pewnie nie byłoby końca. Tutaj jest tylko wzrok Vallarino, w którym odnajdziemy zarówno paniczny strach, jak i urażoną dumę oraz mętne, pełne bólu spojrzenie Blanco. O dwa horyzonty więcej.
 

Lato wszędzie

"Lato" to intrygujące, piękne i mądre kino. Wysmakowane formalnie, precyzyjne i imponująco dojrzałe. Ok, żartuję, to artystowski paw, ale czegóż innego można było się spodziewać po filmie, w którym sensualność utożsamiana jest z kamerą zaglądającą w pojedyncze pory na skórze bohaterów?



Wszyscy znamy tę opowieść: klimat miejsca, nastrój chwili, kino jak foliowa torebka puszczona na wiatr. Bohaterowie wpatrzeni w przestrzeń, cisza znacząca więcej niż tysiąc słów i rzeczywistość poszatkowana na równiutkie "skrawki codzienności".

Znamy również ten język: przeciągnięte stąd do wieczności kadry albo napastliwa kamera, zaglądająca bohaterom do uszu i oczu, oślepiające słoneczne refleksy (bo zmysłowo) albo niedoświetlone, klaustrofobiczne wnętrza (bo melancholijnie). A w centrum całej historii wczasowicze z uzdrowiska gdzieś na meksykańskiej prowincji. Młode małżeństwo, starsza kobieta, samotna dziewczyna spodziewająca się dziecka, para nastolatków bezustannie spleciona w namiętnym pocałunku. Miłość, nuda, seks, rutyna, praca, laba i odnowa biologiczna. Samo życie.  

Chciałem zasnąć i nawet na parę minut się udało, ale obudził mnie poirytowany kolega – tylko po to, by zakomunikować, że opuszcza salę. Jeśli był jakiś powód, dla którego nie kląłem po seansie na czym świat stoi, to obstawiam pomysłowo zainscenizowaną i ciekawie nakręconą scenę pocałunku. Ekranowego buziaka poprzedza zdanie, które szybko urasta do rangi metafory całego filmu: "Nie chcę nic mówić, aby nie rujnować tej chwili" (cytuję z pamięci). Myślałem sobie: litości, niech ktoś tę chwilę wreszcie zrujnuje!

Przejrzeć Stanleya

Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o "Lśnieniu", ale baliście się zapytać. Zgadlibyście na przykład, że arcydzieło kina grozy jest świadectwem postkolonialnej traumy Amerykanów? A może przyszło Wam do głowy, że to panaceum na postholokaustową traumę? Albo zawoalowane przez Stanleya Kubricka wspomnienie rządowej fuchy – fingowania relacji z lądowania na Księżycu?



Idźmy dalej. "Lśnienie" jako poligon dla przekazów podprogowych? Hotel Overlook jako symbol dialogu z "Czarodziejską górą" Tomasza Manna i "2001: Odyseją Kosmiczną"? Jack Torrance jako minotaur strzegący Labiryntu Historii i jego synek Danny jako symbol nabywającego historiozoficznej świadomości społeczeństwa? Wreszcie – filmowy pokój z topielicą jako wielka metafora ludzkiej seksualności? Oczy szeroko zamknięte otwierają nam bohaterowie dokumentu "Pokój 237". I, delikatnie rzecz ujmując, są pewni tego, co mówią.

Liczba niestworzonych teorii, które na temat "Lśnienia" wysnuli amerykaniści, krytycy filmowi, historycy kina i niezłomni fani Kubricka zawstydziłaby nawet piewców złotego wieku popkulturowej konspiry – tych od Kennedy’ego, kryzysu kubańskiego, lądowania na Księżycu i tym podobnych. Nic zresztą dziwnego, skoro jeden z bohaterów podpisuje się pod ortodoksyjnym poglądem, że lata 60. były czasem filmowej zapaści, a dopiero Kubrick wszystko zmienił. Serio? 



Podpierając się poststrukturalnym spojrzeniem na kino, bohaterowie filmu wyrzucają Kubricka poza nawias i snują kilkadziesiąt historii o samym dziele. Każda z nich wydaje się równie fascynująca, co samo "Lśnienie". I o wiele zabawniejsza.

Sklejony z precyzyjnie wyselekcjonowanych fragmentów innych filmów "Pokój 237" to nie tylko kapitalna analiza procesu powstawania wszelkich struktur fanowskich. To również film o kulcie jako takim, którego podstawą jest rytualna repetycja. "Oglądałem "Lśnienie" tak wiele razy, że nie wiem już, gdzie leży granica między tym, co widzę, a tym, co chcę zobaczyć" – mówi jeden z rozmówców. Nie każdy może sobie jednak pozwolić na taką refleksję. Film Aschera opowiada o tych, którzy nie zaprzątają sobie tym pytaniem głowy, a skierowany jest do tych, dla których definiuje ono relację widza i obrazu. I właśnie w tej dychotomii leży jego największa siła.

Potwór kontra Werner

Czy na festiwalu Nowe Horyzonty może wydarzyć się coś ciekawszego niż filmowe poszukiwania potwora z Loch Ness, prowadzone przez hollywoodzkiego scenarzystę kina akcji (Zak Penn, odpowiedzialny m.in. za "X-Men 2")? Pytanie! Oczywiście, że może, o ile ekspedycją dowodzi Werner Herzog. Głos twórcy "Fitzcarraldo", połączenie charkotu Nosferatu i tonu beznamiętnego laboranta, znów jest zwiastunem przygody.

"Incydent w Loch Ness" to spełniony mockument, udany mariaż dokumentu i fabuły, który mówi wiele o charakterze współczesnego kina faktu i jeszcze więcej – o naturze filmowego medium.



Przewodników po słynnym jeziorze poznajemy na proszonej kolacji u Herzoga. Penn, reżyser filmu, występuje na niej w roli pomysłodawcy i producenta obrazu o poszukiwaniach tajemniczego rezydenta Loch Ness. Herzog ma być jego reżyserem i gwiazdą zarazem. Całość historii poznajemy zaś z perspektywy ekipy kręcącej dokument o samym Herzogu – "Werner w Krainie Czarów". Kolejne poziomy fikcji i faktów splatają się ze sobą, gdy uznani hollywoodzcy fachowcy zjeżdżają na plan i pod wodzą Penna przygotowują quasi-naukową wyprawę.

To, co na początku wygląda jak dość konwencjonalny mockument, szybko zamienia się w wyborną parodię kina przygodowego oraz monster movies. W utkanej z zabawnych anegdot opowieści nie zabraknie ani jajogłowego świra, wywiedzionego z filmów klasy B i  włączonego w herzogowski korowód romantycznych szaleńców, ani cycatej playmate, zajmującej się obsługą sonaru. Ich perypetie ogląda się świetnie, zwłaszcza gdy niemiecki reżyser nieświadomie antycypuje boom na horrory w stylu "found footage" (film powstał w 2004 roku) oraz dokumentalne stylizacje w obrębie kina gatunków.

Poziom głębiej to oczywiście opowieść o filmowym mikroświatku – o panującym w nim stosunku sił, o konfliktach, nieśmiertelnych opozycjach (mieć albo być) i kompromisach, które zrównują artystów z rzemieślnikami. Decydując się na wejście do systemu, filmowcy wsiadają na jeden wózek. Od ich umiejętności adaptacyjnych zależy, czy wspólnie odszukają swojego potwora z Loch Ness.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones