Na konferencji prasowej w Wenecji William Friedkin tryskał dobrym humorem (do obejrzenia w naszej relacji wideo). Nic dziwnego - "Killer Joe" to jego najlepszy film od wielu lat. Autor
"Egzorcysty" przeniósł na ekran sztukę nagrodzonego Pulitzerem
Tracy'ego Lettsa. Matka tego ostatniego charakteryzuje jego twórczość w następujący sposób:
Wszyscy w historyjkach Tracy'ego albo się rozbierają, albo giną. Teraz wiecie już, czego się spodziewać po
"Killer Joe".
Tytułowy bohater na pierwszy rzut oka wygląda na żywcem wyjętego z okładki magazynu "Kowboj i jego koń": czarny kapelusz, pod nim pociągnięte brylantyną włoski, do tego czarne skórzane rękawiczki i płaszcz, eleganckie wypastowane buciki oraz spluwa za pasem. Joe nie jest jednak modelem, a policjantem, który na boku dorabia jako morderca na zlecenie. Stawka za każde zabójstwo wynosi zawsze tyle samo: 25 tysięcy dolarów. Do Joe zgłasza się drobny diler narkotykowy Chris (
Emile Hirsch) pragnący pozbyć się swojej wyrodnej matki. Chłopak jest zły, bo rodzicielka okradła go ze sporej ilości kokainy. Jej wysoka polisa ubezpieczeniowa mogłaby pokryć długi Chrisa u bezwzględnego gangstera.
Pierwsze, co przychodzi na myśl po seansie
"Killer Joe", to
"Śmiertelnie proste" braci Coen. I tu, i tu mamy prowincjuszy, którzy wpadają na pomysł zbrodni doskonałej. I tu, tu sprawy zaczynają się komplikować, co kończy się krwawą rozróbą. Wreszcie w obu filmach silnie zaakcentowany jest absurd intrygi. Do tego pokręconego, pozbawionego moralności świata, w którym jedynymi rozrywkami są ostry seks i ogłupiające programy telewizyjne, jak ulał pasuje (o dziwo!)
Matthew McConaughey. Aktor, który karierę zrobił głównie dzięki komediom romantycznym niewysokich lotów, okazuje się jedną z czołowych atrakcji
"Killer Joe". Jako tytułowy zabijaka balansuje na granicy grozy i śmieszności, doprawiając psychologiczny portret odrobiną szaleństwa. Ten tandetny potwór potrafi rozkwasić kobiecie nos, a potem zmusić ją do symulowania seksu oralnego z nóżką kurczaka w zastępstwie członka. Opisana powyżej scena powinna trafić wkrótce do jakiegoś kanonu filmowych perwersji. Co się tyczy
McConaughey'ego, to zagrał chyba u
Friedkina życiową rolę.
Najprościej byłoby potraktować ten film jako doprawioną czarnym humorem układankę motywów teleportowanych z kina noir. Gdyby się jednak chwilę zastanowić, w
"Killer Joe" znajdziemy również coś z baśni. Czy nierozdziewiczona siostra Chrisa, Dottie (
Juno Temple), mieszkająca w przyczepie z otępiałym ojcem i jego drugą żoną, nie przypomina bajkowej królewny, a jej bliscy – króla, złej macochy i zbuntowanego księcia? Jak w takim razie należy traktować Joe, który dyszy z pożądania do Dottie?
Oczywiście, podobne zabawy z mieszaniem odległych gatunków można było znaleźć już dwie dekady temu choćby w
"Dzikości serca" Davida Lyncha.
"Killer Joe" zadziwia jednak zupełnie z innego powodu. Gdybyście nie wiedzieli, kto piastował stanowisko reżysera filmu, nikomu z Was nie przyszłoby do głowy, że mógł to być 76-latek.
"Joe" to kino "młodzieżowe": efektownie nakręcone, drapieżne i z "jajem". Największa niespodzianka tego festiwalu.
Już jutro przeczytacie moją ostatnią relację z Wenecji, a w niej garść refleksji na temat nowego filmu córki
Michaela Manna pt.
"Texas Killing Fields".