Piątek spędziliśmy na prowincji. Najpierw razem z brodatym Nicolasem Cage’m odwiedziliśmy małe miasteczko w Mississipi ("Joe"), potem powróciliśmy na australijskie odludzie i po raz drugi uciekliśmy spod noża Micka Taylora ("Wolf Creek 2"). Dwóch ojców Amerykańscy niezależni filmowcy lubią pokazywać powikłane losy i nierzadko odrażające oblicze południa USA. Wystarczy wspomnieć ponure portrety Missouri w
"Do szpiku kości" Debry Granik czy Florydy w
"Pokusie" Lee Danielsa. Najnowszy film
Davida Gordona Greena – Teksańczyka, który zwrócił na siebie uwagę w Sundance obrazem
"Prince Avalanche", a wcześniej komedią
"Facet do dziecka" - wpisuje się w tę panoramę.
"Joe", pokazywany w konkursie na festiwalu w Wenecji, odsłania najokropniejsze strony podupadłego południa Stanów, zniszczonego alkoholem, bezrobociem i łatwym dostępem do broni.
Jesteśmy w położonym pośród lasów małym miasteczku w stanie Mississippi, gdzie tytułowy Joe (
Nicholas Cage) zajmuje się wycinką drzew, paleniem papierosów i popijaniem burbona na zmianę z piwem. Brodaty mężczyzna (tak -
Cage prezentuje tu image drwala!) jest byłym skazańcem, który próbuje wyjść na prostą. Mimo, że bywa agresywny, jak przystało na bohaterów granych przez heroicznego aktora - musi być przyzwoity. Ma swoje zasady i dobrze ustawiony kompas moralny, który nakazuje mu dawać pracę biednym, stawać w obronie słabszych i przygarnąć pod dach zakochaną w nim dziewczynę.
Najwięcej serca mężczyzna okazuje jednak piętnastoletniemu Gary'emu (
Tye Sheridan), który przybywa do osady wraz z zapijaczonym ojcem (
Gary Poulter), zahukaną matką i milczącą siostrą. Z całej tej gromadki tylko on jeden pragnie odmiany losu rodziny. Zaczyna pracować u Joe i nawiązuje się między nimi – sportretowana dość topornie - relacja quasi-rodzicielska. Ciężko zarobione pieniądze na lepsze jutro i znośniejsze dzisiaj, wykrada mu jednak zdemoralizowany, maltretujący rodzinę ojciec. Nietrudno się domyślić, że Joe będzie musiał się z nim rozprawić - aby zająć w życiu Gary'ego odpowiednie miejsce i dać mu szansę na przyszłość.
Całą recenzję Adama Kruka możecie przeczytać TUTAJ. Czas wilka W okolicach krateru Wolf Creek po staremu: turyści z czterech stron świata znowu przyjeżdżają zjednoczyć się z przyrodą, a zamiast tego jednoczą się z maczetą. Szeryfem spływających krwią ziem pozostaje Mick Taylor (
John Jarratt). W kraciastej koszuli, kapeluszu z szerokim rondem i bujnych bokobrodach nie wygląda na seryjnego mordercę, ale pozory mylą. Kiedy przekonuje, że narodził się po to, by usuwać z kraju urodzenia "obce ścierwo", wiemy, że nie żartuje.
Autorski sequel filmu
Grega McLeana rozpoczyna się parafrazą prologu
"Mad Maksa" George’a Millera. Samochód policyjny rusza w niej z piskiem opon, jest też eksplozja, ostry jak brzytwa dialog oraz głowa urwana strzałem z karabinu snajperskiego. Już samo wprowadzenie pozwala uświadomić sobie dwie rzeczy: po pierwsze, jak mocno twórczość
McLeana związana jest z australijskim kinem eksploatacji. Po drugie, że kontynuacja, w przeciwieństwie do stylizowanego na paradokument pierwowzoru, to raczej kino akcji zmiksowane z bezpardonowym slasherem. Syrop kukurydziany leje się w nim strumieniami, samochody wybuchają, ciężarówki spadają z klifów, a po poboczu walają się odcięte członki. Najlepsza w filmie jest sekwencja rodem z
"Pojedynku na szosie" Spielberga, w której uciekający dżipem mężczyzna staje się obiektem zemsty rozwścieczonego, prowadzącego osiemnastokołowca Taylora. Absurdu dodaje jej przelewająca się przez szosę fala... kangurów. No tak, jesteśmy w Australii.
McLean cytuje dużo, lecz jego film, choć niedoskonały, jest czymś więcej niż tylko zlepkiem zapożyczonych scen. Spora w tym zasługa miejsca akcji. Horror, a w szczególności slasher, to gatunek, który ożywa w klaustrofobicznych przestrzeniach – im mniej tlenu, tym więcej narracyjnej energii.
"Wolf Creek 2" tymczasem zabiera nas na bezkresne równiny, spalone słońcem bezdroża i do przerzedzonych lasów. Kamera cierpliwie przygląda się surowej przyrodzie, zaś krajobraz wydaje się ważniejszym bohaterem niż szlachtowani hurtowo turyści. Ci oczywiście bici są od sztancy (Niemka jodłuje, wygadany Brytyjczyk był w szkole z internatem i tak dalej), ale jako mięso armatnie wypadają doskonale.
Całą recenzję Michała Walkiewicza możecie przeczytać TUTAJ.