Felieton

Zima krytyków

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Zima+krytyk%C3%B3w-115378
Zima krytyków
Internet nie uznaje autorytetów. Struktury społeczne mają w nim charakter poziomy, zrównujący użytkowników, a nie pionowy, narzucający relację nad- i podrzędności. To tylko jeden z powodów, dla których krytyk filmowy nie jest dziś dla "zwykłego widza" alfą i omegą. 

Miała być wiosna krytyków, jest sen zimowy. Wnioskując z vox populi – permanenty. O wiośnie mówił parę lat temu Tomasz Raczek po swoim starciu z twórcami "Kac Wawy" i moim z reżyserką "Big Love", Barbarą Białowąs, gdy krytycy znów pojawili się na radarze fantomowego bytu zwanego "zwykłym widzem". Nie miejmy jednak złudzeń – ta "wiosna" wydarzyła się w rzeczywistości, która nie istnieje: w której krytyk odzyskuje autorytet w rozumieniu kulturalnego posłannictwa; w której niesie kaganek oświaty, tłumaczy, co trzeba, co należy, czego nie warto, a czasem nawet nie wypada oglądać; w której demokratyzacja i egalitaryzacja dyskursu krytyczno-filmowego nigdy się nie wydarzyły.   

O tym, że kaganek się wypalił, a fundamentem autorytetu przestało być doświadczenie, przekonał nas Internet. Wystarczy zajrzeć na fora największych polskich i zagranicznych portali filmowych, przekopać hałdy tekstu na blogach albo spędzić wieczór z YouTube’em, by zrozumieć, że kino stało się tak powszechną rozrywką jak sport, a co za tym idzie – zyskało taką samą liczbę komentatorów. Stara gwardia polskiej krytyki filmowej ma z tym oczywiście problem, bo mimo że faza gwałtownego rozwoju każdej branży niesie ze sobą redefinicję zawodów "przyległych", to perspektywa startowania na tym samym torze z młodszymi o pół wieku amatorami wydaje się czymś niewyobrażalnym. Z drugiej strony, debiutujący na łamach prasy drukowanej i internetowej dziennikarze filmowi żyją w czasach ekonomicznego paradoksu: mimo nieciekawej kondycji finansowej mediów kulturalnych (w tym – filmowych) kierunki dziennikarskie cieszą się coraz większą popularnością, a kursy dla młodych krytyków okazują się hitem sezonu. Zarówno jedni, jak i drudzy muszą nauczyć się funkcjonowania w rzeczywistości medialnej, w której portale internetowe nie powstają w garażach, a naczelni tytułów papierowych nie szukają drugiego Prousta, tylko starają się przeżyć do końca cyklu wydawniczego.  

Cyfry i cyfra

Zaczynałem pisać o filmie w specyficznym momencie – na studiach, trzy lata przed kryzysem ekonomicznym, który potwierdzając wszelkie prawidła rynku, w pierwszej kolejności zmasakrował kulturę i media. W prowadzonym przez Bartosza Żurawieckiego dziale recenzenckim miesięcznika "Film" uczono wówczas odpowiedzialności za słowo i szacunku do cyfr – do liczby znaków, której nie wolno było przekroczyć, oraz do wierszówki, która pozwalała czuć się wynagrodzonym za wykonaną pracę (na przeciwnym biegunie było dotowane przez państwo "Kino", w którym do owych cyfr podchodzono, mówiąc delikatnie, elastycznie). Moich rówieśników pisało wówczas niewielu – redakcje były obsadzone, współpracownicy, mimo rotacji, stanowili zwarte grupy, a internetowe media korzystały z czytelni periodyków drukowanych. Ktoś z góry musiał uchylić okno, by ktoś z ulicy mógł się dostać do środka. Autorytet redaktora był silny, ale już wtedy przeceniany: wznosił się na fundamentach nostalgii i etosu – wartości, które wkrótce miały stać się bacikiem na rozkwitające cyfrowe media. Internet oczywiście robił za chłopca do bicia. W refrenie pieśni o upadku dziennikarstwa do dziś powracają frazy takie jak "pogoń za sensacją" i "tabloidyzacja".

Wraz z rozwojem i modyfikacją form dziennikarskich na potrzeby Internetu egalitaryzacja stała się naturalną fazą rozwoju relacji widzów z "pośrednikami", którymi zostali krytycy filmowi. Sam proces miał charakter wielotorowy: przyspieszyła go ewolucja blogosfery, form wideo, ale też powodowane oszczędnościami i marketingową krótkowzrocznością decyzje samych mediów, które ukręciły na siebie bicz (od redukcji wynagrodzeń za teksty, przez zmianę modelu ich zamawiania na "kto pierwszy, ten lepszy", po forowanie autorów piszących za uścisk dłoni prezesa). Erozja klasycznego modelu relacji zawodowej między krytykiem a prowadzącym go redaktorem była błyskawiczna. Wraz z rozluźnieniem się finansowej zależności poluzowały się również szczebelki na krytyczno-filmowej drabinie bytów – wszyscy znaleźli się w tym samym miejscu i stanęli przed podobnym wyzwaniem: ukucia autorskiej tożsamości na nowo, zredefiniowania siebie jako osoby, która nie poucza już widza, lecz przed nim odpowiada. 

Z dołu widać inaczej

Internet nie toleruje stagnacji i nie uznaje autorytetów. Jest czymś więcej niż nieprzerwanym strumieniem wiadomości i odpowiedzią na potrzeby odbiorcy o rozproszonej uwadze. Struktury społeczne mają w nim charakter poziomy, zrównujący użytkowników, a nie pionowy, narzucający relację nad- i podrzędności. To tylko jeden z powodów, dla których krytyka filmowa nigdy nie będzie już ufundowana na mistrzowsko-uczniowskiej relacji. Autorzy publikujący na największych portalach internetowych (czy mówimy o Filmwebie, czy o newsowo-recenzyjnych "agregatach" w rodzaju Metacritic albo Rottentomatoes, czy o największym portalu w Europie, francuskim Allocine) czekają na reakcje czytelników mniej więcej tyle, ile opuszczający gardę bokser na prawy sierpowy. Mogą napisać kolejne "Czekając na Godota", ale muszą pamiętać, że po publikacji tekst zaczyna żyć własnym życiem i obrastać w – często absurdalne, a prawie zawsze zaskakujące – konteksty. Bywa, że reakcja pojawia się dosłownie parę sekund po publikacji tekstu, a stres wiąże się nie tylko z obawą przed słusznymi zarzutami popełniania błędów rzeczowych, ale też z czymś niepoliczalnym – opinią odbiorcy ufundowaną na chwilowym nastroju, często na uprzedzeniach, czasem wygłoszoną w oparciu o wyimek ze wstępu, kiedy indziej sprowokowaną zdjęciem autora. Często opublikowaną przez gimnazjalistę. Zawsze – przez kogoś anonimowego, w pelerynie-niewidce, którą są pseudonimy.  

W pewnym sensie sprawiedliwości stało się zadość, gdyż omawiane zjawisko odzwierciedla w mniejszej skali problemy, które z krytyką filmową miewali filmowcy. Z drugiej strony, projektowany czytelnik dużego internetowego medium to postać nieprzenikniona – warto myśleć o kontakcie z nim jak o zderzeniu ze zmaterializowanym chaosem, falą ogłuszającą milionem sprzecznych głosów. Dla krytyka, który z rozrzewnieniem wspomina czasy, gdy premiera książki filmowej była codziennością, na redakcję tekstu miało się dwa tygodnie, a dziennikarze mieli bilet do lepszego kina i lepszego świata, tenże czytelnik jest zagrożeniem. Bez względu na to, czy ma twarz ośmiolatka stawiającego kropki w miejscach przecinków, czy dyskutuje o Godardzie, popijając yerbę z limonką, w rozmowie będą partnerami. Nie dlatego, że tak nakazuje Niewidzialna Ręka Internetu, ale dlatego, że zmieniła się świadomość użytkowników globalnej sieci, świadomość nas wszystkich. 

Trójpodział władz

O autorytecie krytyka filmowego stanowiło przez jakiś czas doświadczenie – to w oparciu o nie czytelnik budował zaufanie do piszącego. Internet wdrożył jednak zasadę nieufności, która w moim przekonaniu ma sporo plusów. Jeśli w Hollywood jesteś tak dobry jak twój ostatni film, to w sieci – jak twój ostatni tekst. Pomijając mniejsze media internetowe (od przeniesionych na papier wydawnictw przez periodyki kulturalne przyciągające stałych odbiorców po hermetyczne fanowskie portale), w których łatwiej jest "zbudować" nazwisko, autorski dorobek ma zwykle niewielkie znaczenie. Krytyk filmowy, który próbuje podbić Internet, istnieje w wiecznym "teraz": nie zawsze musi dać z siebie wszystko, ale zawsze musi złowić czytelnika na haczyk, dać coś, co "poniesie" tekst i wyciągnie go z rzeki podobnych prac. Jeśli jego osiągnięcia będą należycie wyeksponowane przez edytora strony (na przykład w formie biogramu), może traktować je jak kredyt zaufania przyznany przez czytelników. Jeśli ich zawiedzie, będą już tylko balastem – dowodem na to, że znów ktoś dostaje pieniądze za to, co czytelnik zrobiłby lepiej. Stawianie się ponad czytelnikiem jest w internecie samobójstwem – na krytykę filmową nie zarabiają dziś studenci filmoznawstwa, ale ludzie przeglądający recenzje dopiero w kolejce do kasy kinowej. 

Rozwój formatów wideo i modelu biznesowego YouTube’a usankcjonował omawiany rodzaj dialogu między krytykiem a widzem – rozmowy kogoś, kto obejrzał kilka filmów więcej, z kimś, kto traktuje recenzję jako formę czysto użytkową, albo przeciwnie – jako wstęp do rozmowy, kontynuowanej w postach i komentarzach, której jakość mierzy się liczbą lajków i retweetów. Odwracając krytyka w stronę widza, uciął również dyskusję o symbiozie dziennikarzy i filmowców, i powrocie zespołów filmowych, w których kierownicy literaccy dumali nad poprawą kina (przypadek nieudanych inicjatyw, takich jak think-tank Restart, mówi w zasadzie sam za siebie). Cytując Żurawieckiego, władza ustawodawcza, wykonawcza i sądownicza powinny pozostać rozdzielone. 

Okiełznać chaos

Prasa drukowana przegrała walkę o czytelnika przez to, na co Internet nie miał nigdy czasu –  pychę, nostalgię i ślepą wiarę w to, że wiatr nigdy się nie odwróci. O krytyce filmowej rozmawia się często, ale zwykle krytyk stoi w tych dyskusjach na koturnach: rzadko jest kimś, kto po prostu potrafi pisać, komu pisać się chce i kto może zobaczyć film wcześniej, na pokazach prasowych. Nasuwa się pytanie: po co nam w takim razie redakcje filmowe? Dlaczego w mediach społecznościowych formatu Filmwebu nie oddajemy całej strony newsowej, publicystycznej i recenzenckiej czytelnikom? Odpowiedź wydaje się oczywista: każdy system potrzebuje nadzorców, pośredników, którzy ukierunkują dyskurs, nadadzą mu impet. 

Krytyka filmowa jest potrzebna, ale nie w formie, w której dotąd funkcjonowała. Jej celem jest okiełznanie chaosu komunikacyjnego, wyławianie wartościowych informacji, wyraziste opiniowanie za pośrednictwem ciekawego, autorskiego stylu. Ten ostatni jest odpowiedzią na niemal wszystkie pytania: pozwala poradzić sobie z presją i wyrobić nazwisko wśród szerokiej grupy odbiorców, umożliwia zbudowanie zaufania i nawiązanie bliższej relacji z odbiorcą. Ta ostatnia będzie w najbliższych latach decydować o naszym być albo nie być w zawodzie.   

(współpraca: Marcin Pietrzyk)