Ceniony i wykpiwany, szanowany i wydrwiwany, nazywany i geniuszem, i marnym kuglarzem, M. Night Shyamalan to postać barwna jak samo kino. Niegdyś podbił świat "Szóstym zmysłem", żeby potem spaść z wysokiego konia. Ale od paru lat mozolnie toruje sobie drogę powrotną na szczyt. Z nami rozmawia o swoim nowym filmie, "Glass", kinie komiksowym i istocie reżyserskiego "ja".
DC i Marvel wybrali zupełnie inne drogi. Pierwsi zdecydowali się na, jakbym to określił, fantazję opowiedzianą z pełną powagą. A to niełatwe. Drudzy postawili na humor, na lekkość, niemalże śmieją się z samych siebie, ale nadal to superbohaterowie są osią całej akcji. Podczas gdy DC próbuje popchnąć tych swoich do działania, dać im jakąś motywację, Marvel czyni atutem nie intrygę jako taką, ale same postacie. Tak rozumiem definicję fabuły skupionej na bohaterze.
I tak wygląda również Twoja metoda? Poniekąd. Zawsze stawiam w centralnej pozycji postacie i to do nich dostosowuję wydarzenia. Jeśli oddam im sprawiedliwość, wtedy będę filmem usatysfakcjonowany. Reszta wyklaruje się sama. I chyba takie podejście jest najzdrowsze. Zresztą nie zmieniłem go przez lata. Nadal uwielbiam
"Pulp Fiction" i lubię te same filmy, co kiedyś. Teraz zapatrzyłem się chociażby na
"Romę", bo to dzieło reżysera, który pozostał sobą. Cenię sobie też znakomite
"Mięso", którego reżyserka jest dokładnie taką osobą, jaką sobie ją wyobrażałem podczas oglądania filmu. Czujesz, że oglądasz dzieło kogoś, kto jest na planie stuprocentowo sobą. Cieszę się, kiedy moje koleżanki i moi koledzy inspirują mnie do tego, abym ja też ciągle robił swoje i po swojemu.
Skoro o postaciach mowa, Kevina ze "Split" wymyśliłeś już dawno, przy okazji rzeczonego "Niezniszczalnego", lecz sama wizja filmu niejednokrotnie się przez lata zmieniała. Musiałem go wykreślić ze szkicu scenariusza, kiedy zdecydowałem, że to Elijah będzie czarnym charakterem. Ale sam szkielet postaci oraz zarysy fabularne obu historii pozostały niezmienione.
Skoro praca nad nowym projektem popchnęła Cię do refleksji nad karierą, zastanawiałeś się również, czemu "Split", czyli stosunkowo tani, autorski film, rozbił bank? Zawsze, kiedy rozmawiasz ze studiem, musisz przedstawić przynajmniej jeden czynnik, który zadecyduje, że człowiek ruszy się z fotela, wyjdzie z domu, wynajmie nianię dla dziecka, zapłaci za parking i pójdzie do kina na twój film. Co sprawi, że ludzie, przeglądając repertuar, będą chcieli kupić bilet akurat na to, co zrobiłeś? Miałem po swojej stronie oczywisty atut, czyli znakomitą rolę
Jamesa McAvoya, o której ludzie rozmawiali. Dalej – mroczny, ponury klimat poprzetykany osobliwym humorem oraz pewną tajemnicę, coś, czego się nie spodziewano. Chodzi mi o ostatnią scenę. Nikt nie puścił pary z ust nawet po pokazach przedpremierowych. Ostatecznie film połączył dwa pokolenia, które do tej pory niekoniecznie miały punkt styczny, coś, na co mogą razem czekać.
"Split"
Może teraz, po "Glass", będą wyczekiwać całego "uniwersum Shyamalana"? Pewnie faktycznie kogoś rozczaruję, lecz to coś, co zupełnie mnie nie kręci. Istnieje taki termin filozoficzny "zdolność negatywna", który, upraszczając, mówi, że niepewność to nic złego, że można stać jedną nogą tu, a drugą gdzie indziej. Dlatego się nie przejmuję tym, co może się wydarzy, a może się nie wydarzy i nie planuję na zaś. Nie jestem człowiekiem nastawionym na z góry określony efekt, ale wydaje mi się, że żaden artysta nie może pozwolić sobie na iluzoryczny komfort pewności, co będzie dalej. Musimy robić swoje, nie mając gwarancji rezultatu i dlatego uwielbiam kręcić coraz to nowe historie. Nie sądzę, abym kiedykolwiek zrealizował kolejny sequel.
Gotowy byłbyś powierzyć to zadanie komuś innemu? Nie, po prostu nie można legalnie zrobić sequela żadnego mojego filmu. Zastrzegałem to w każdej umowie i nie mam zamiaru na coś podobnego pozwolić. Z mojej strony mówię kategoryczne "nie".
A może chociaż komiksy, gry, figurki i inne takie? Chyba by to nie wypaliło, bo nie wyobrażam sobie dzieciaka, który chciałby być którąkolwiek z wymyślonych przeze mnie, porąbanych postaci!
Miłe rzeczy! Ci, którzy widzieli tylko
"Niezniszczalnego" albo tylko
"Split", bawili się tak samo dobrze, a ci, którzy nie oglądali żadnego z powyższych, nieco gorzej, lecz i tak nadal całkiem nieźle. Fajnie, jeśli zachęci ich to do obejrzenia dwóch pozostałych filmów, ale
"Glass" sprawdza się jako samodzielna opowieść o trzech gościach, którym wydaje się, że są postaciami rodem z komiksu i przez to trafiają do ośrodka dla osób psychicznie chorych, skąd muszą uciec.
Cały czas mówisz o tych trzech facetach, ale powraca również Anya Taylor-Joy. Fajnie, że o niej mówisz, bo gdy pisałem scenariusz
"Glass", myślałem o postaci psychicznie potrzaskanej dziewczyny, która ucieka seryjnemu mordercy, ale doświadczenie to, zaskakująco, odmienia ją na lepsze. I nie chodzi o jakiś syndrom sztokholmski, lecz o świadomość, że ciało jej oprawcy, Kevina, to istna klatka dla zupełnie niewinnych osobowości. Fascynowała mnie ta myśl.
Bruce Willis zmienił się przez wszystkie te lata? Nie pracowałem z nim od
"Niezniszczalnego", dlatego trudno mi powiedzieć, ale dla mnie jest tak samo uprzejmy, jak i był. Lubię pracować z ludźmi, którzy nie próbują reżyserować samych siebie i dają mi się prowadzić, obdarzają koniecznym zaufaniem. Inaczej wszystko by się posypało. Musisz mi się zawierzyć jako aktor. Dzisiaj
Bruce jest dla mnie przede wszystkim ojcem, człowiekiem, dla którego rodzina jest niezwykle istotna i chciałem tę troskę z niego wydobyć. Musiałem trochę pokopać, ale myślę, że udało mi się pokazać jego łagodniejszą stronę.
Wróćmy jeszcze na koniec do tego, o czym rozmawialiśmy wcześniej. Co, dzięki temu swoistemu powrotowi do przeszłości zrozumiałeś o sobie jako filmowcu? Zrozumiałem parę rzeczy. Chociażby to, że lubię robić thrillery. Jeszcze parę lat temu nie byłem dość dojrzały, aby to przed sobą przyznać. Cieszę się z tego i mam jeszcze pomysły na dwa kolejne filmy. Pracuję tak, że mogę sobie pozwolić na porażkę i poprawki nanoszone na bieżąco. Mam swój głos. Moje filmy mają stosunkowo niskie budżety, przez co cieszę się większą swobodą, mogę podejmować prawdziwie swoje decyzje. Nie jestem pewien, czy chciałbym, aby, na przykład,
Wes Anderson zrobił coś dla dużego studia. Albo
Quentin Tarantino. Chcę, żeby opowiadali swoje historie. Co nie znaczy, że mam awersję do produkcji blockbusterowych, to też mogą być świetne rzeczy, lecz dla reżysera to ogromna presja, bo gra toczy się o grube miliony, przy filmie pracuje mnóstwo ludzi, wszystko jest nafaszerowane efektami specjalnymi, a fani mają sprecyzowane oczekiwania. Sprowadza się to do tego, że jeśli chciałbym, jak w
"Wizycie", wysmarować twarz dzieciaka gównem z pieluchy, to nie mógłbym tego zrobić. Albo pomyśl, jak miałbym przedstawić dużemu studiu zarys
"Split", gdzie mamy zabójstwo starszej pani, gwałt na nieletniej, porwania i kanibalizm. Nie dostałbym kasy!
"Split" kosztował dziewięć baniek i gdyby zarobił dwadzieścia, a nie dwieście, i tak wszyscy byliby zadowoleni. Nie muszę się tak bardzo przejmować. Bo tak naprawdę, jeśli potrzebujesz prawdziwej fortuny, żeby nakręcić film, to musisz być... Sam sobie dopowiedz. Ograniczenia sprzyjają nieraz odpowiedniemu podejściu do pracy. Gdy masz okrojony budżet, zwracasz uwagę na każdy szczegół i nie możesz sobie pozwolić na żadną przypadkowość.
Zdjęcie na stronie głównej pochodzi z gettyimages.com, autor: David M. Benett.