Wyreżyserowany przez Stanisława Bareję
"Kapitan Sowa na tropie" po raz pierwszy pojawił się na małym ekranie w Boże Narodzenie 1965 roku i nie wzbudził entuzjazmu: krytycy narzekali, że kapitan Sowa nie jest polskim odpowiednikiem popularnego Świętego, a część zawiedzionych widzów wymyślała przekręcone warianty tytułu w rodzaju "Kapitan Sowa na trupie". Z dzisiejszej perspektywy te zarzuty są mniej istotne, bo na pierwszy plan wysuwają się walory tej kryminalnej serii.
A do nich należą niewątpliwie twórcy, który próbowali godzić reguły zagadki detektywistycznej z realiami socjalistycznego kraju. Scenariusz napisał
Alojzy Kaczanowski. To jeden z pseudonimów
Janiny Ipohorskiej, która m.in. jako Jan Kamyczek uczyła kilka pokoleń Polaków zasad savoir - vivre'u, autorki drukowanych na łamach "Przekroju" Zagadek inspektora Wernera. Stąd też Sowa przypomina Sherlocka Holmesa nie tylko dlatego, że cieszy się podobną sławą, ma Watsona-Albina czy pali fajkę (kolejny etap rzucania palenia), ale także dzięki swojej spostrzegawczości oraz umiejętności dedukcji. Gra go
Wiesław Gołas, ówcześnie ulubiony aktor Barei. Imponująca jest też reszta obsady:
Kalina Jędrusik,
Elżbieta Czyżewska,
Pola Raksa,
Bohdan Łazuka czy
Leon Niemczyk. Zwraca też uwagę, choć niekonsekwentna, pastiszowość, zwłaszcza w odcinku "Cichy pokoik", w którym reżyser zręcznie wykorzystał motyw "strasznego domu". Wielbiciele
Barei odnajdą np. w dialogach cechy je
go późniejszych komedii. Zresztą reżyser, co wyśledził biograf twórcy, pozwolił sobie na kilka prywatnych żartów, m.in. w pierwszym odcinku kapitan Sowa zostaje skierowany pod ówczesny adres
Barei, tyle, że zamiast jego skromnego segmentu, stoi tam okazała willa...
Kto lubi klasyczne detektywistyczne szarady i chce poczuć klimat lat 60. – powinien towarzyszyć kapitanowi Sowie w jego śledztwach.