Recenzja filmu

Manglehorn (2014)
David Gordon Green
Al Pacino
Holly Hunter

Arbuzy na asfalcie

W filmie wyrafinowanym formalnie i trochę odrealnionym jest mnóstwo zwykłych i bardzo autentycznych ludzkich emocji. Wywołują je specyficzne obrazy, które prowadzą do konkretnych wspomnień, a
"Manglehorn" Davida Gordona Greena to film o ludziach, którzy nie potrafią się ze sobą porozumieć, ale przodują w opowiadaniu historii. Co do jednego są ekscentrykami i introwertykami. Karmią się wspomnieniami i żyją w rzeczywistości, jaką sami dla siebie stworzyli – pod wieloma względami tragikomicznej, trochę surrealistycznej, po brzegi wypełnionej melancholią. Bez względu na to, czy pojawiają się na drugim (jak Harmony Korine) czy błyszczą na pierwszym planie (jak Al Pacino) – nie ułatwiają nam kontaktu ze sobą. Ale to w filmie Gordona Greena uwodzi najmocniej. Historię, charakter i motywację działań każdej z postaci kleimy ze skrawków intymnych opowieści wyciąganych z dna pamięci.



Podobnie jak dwa ostatnie filmy Greena ("Joe" z Nicolasem Cage'em i "Droga przez Teksas" z Emile'em Hirschem i Paulem Ruddem) "Manglehorn" to studium postaci z gwiazdą w roli głównej. Za każdym razem transakcja jest wiązana. Kultowy aktor przyciąga widzów do kin, bo Green wciągnął go uprzednio w filmowy świat zbudowany z niebywałą precyzją, gracją i przekonaniem, że silna autorska wizja jest największym atutem opowiadanej historii. Jeden z ciekawszych amerykańskich niezależnych reżyserów znów bierze na warsztat codzienność i czyni z niej scenę zdarzeń niezwykłych, onirycznych; przypominających sen, którego obrazy nosimy w pamięci przez cały dzień po przebudzeniu. Jednym z nich jest przechadzka A.J. Manglehorna (Al Pacino) z białą kotką na tle karambolu spowodowanego przez ciężarówkę przewożącą transport arbuzów. Rozgniecione na asfalcie owoce przypominają porozrywane ludzkie tkanki; fragmenty miąższu leżą na pogiętych maskach, ludzie wokół krzyczą i kłócą się w slow motion.



Na Manglehornie nie robi to szczególnego wrażenia. Nie tyle nie dowierza on sytuacji, co patrzy na nią jakby przez szybę, z dystansu, obojętnie. Pacino jest świetny w roli pełnego goryczy ślusarza, który daje się ogłuszać echom przeszłości i nie umie funkcjonować w rytmie narzuconym przez rzeczywistość. Manglehorn egzystuje w przestrzeni wypełnionej nostalgią za utraconą miłością. Jego obsesja na temat Clary, kobiety, której nie umiał przy sobie zatrzymać, oraz pokój wypełniony pamiątkami po niej (zdjęciami, bibelotami i setkami listów zwróconych do nadawcy) przywołują reminiscencje wieczorów spędzonych z "Muzeum niewinności" Orhana Pamuka. Głęboka melancholia, którą obrasta Manglehorn, odcina go od świata. Czy raczej od światów – bo tych Gordon Green buduje w swoim filmie wiele.

Paralelnych rzeczywistości jest tu tyle, ilu bohaterów. Syn Manglehorna, Jacob (Chris Messina) bryluje w świecie biznesu, w szklanym wieżowcu, z okien którego nie widać zwykłych, ludzkich spraw. Dawny uczeń A.J.'a, Gary (Korine) stworzył dla siebie barwny eden – dom publiczny (a.k.a. lokalne solarium). Pracująca w banku Dawn (dziewczęca Holly Hunter) jak brzytwy trzyma się wiary w to, że choć masz na karku ponad pięćdziesiąt lat, każdego ranka budzisz się z nadzieją na lepsze jutro. Tak różne światy teoretycznie nie mają prawa zlepić się w tło jednej, spójnej opowieści. Greenowi udaje się jednak połączyć je bez problemu, bo Manglehorn jest tu spoiwem; w każdej z tych rzeczywistości zostawia ślad. I jest bohaterem historii, które w chwili słabości, złości lub nostalgii opowiadają inne postacie: jego syn – komuś przez telefon, jego były – uczeń prostytutce, a niania – wnuczce.



W filmie wyrafinowanym formalnie i trochę odrealnionym jest mnóstwo zwykłych i bardzo autentycznych ludzkich emocji. Wywołują je specyficzne obrazy, które prowadzą do konkretnych wspomnień, a te do symbolicznych opowieści. Z ich fragmentów budujemy obraz, którego luki wypełniamy dziesiątkami oczekiwań i fantazji, bo każdą cudzą historię czytamy przez pryzmat historii własnych. Gordon Green pokazał to na ekranie w sposób zarazem niezwykle finezyjny i zupełnie zwyczajny. Wszystko to owocuje silnym poczuciem, że nowy film z Pacino jest czymś znacznie więcej niż zwykłą balladą z gwiazdą w roli głównej. To fascynująca opowieść o życiu – o którym w kinie opowiada się najchętniej, ale rzadko tak dobrze.
1 10
Moja ocena:
8
Rocznik '86. Ukończyła filmoznawstwo na UJ, dziennikarka, krytyczka filmowa, programerka Krakowskiego Festiwalu Filmowego. Jako wolny strzelec współpracuje z portalami Filmweb.pl, Dwutygodnik.com i... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones