Bracia Coen. Każdy szanujący się kinoman wskaże przynajmniej jeden ich film, który umieściłby na swojej liście ulubionych produkcji. Ja sama jestem wielką fanką <b><a
Bracia Coen. Każdy szanujący się kinoman wskaże przynajmniej jeden ich film, który umieściłby na swojej liście ulubionych produkcji. Ja sama jestem wielką fanką "Fargo" i "Bartona Finka". Z tym większym smutkiem przypatruję się temu, jak talent amerykańskiego rodzeństwa rozmienia się na drobne. Gdy oglądałam "Okrucieństwo nie do przyjęcia" myślałam, że to jednorazowy wybryk i że następnym filmem wszystko powróci do normy, o ile w ogóle można mówić o normie w stosunku do ludzi, których cechą charakterystyczną jest oryginalność a celem zaskakiwanie widza. Jednak Coenowie ponownie uraczyli nas filmem, który owszem da się obejrzeć i na którym pewnie niejedna osoba się zaśmieje, ale przecież po takich talentach spodziewać się można o wiele, wiele więcej. Akcja "Ladykillers, czyli zabójczego kwintetu" rozgrywa się na Południu Stanów Zjednoczonych. Do domu starzejącej się, mieszkającej samotnie pani Munson przybywa dziwaczny gość - podający się za profesora literatury Goldhwait Higginson Dorr. Mężczyzna chce na jakiś czas wynająć u niej pokój i regularnie korzystać z obszernej piwnicy, w której ma zamiar przeprowadzać próby orkiestry grającej starodawną muzykę kościelną. W rzeczywistości Dorr jest włamywaczem, który planuje przekopać się z domu pani Munson do skarbca miejscowego kasyna i w ten sposób zgarnąć miliony dolarów. Jego rzekomy zespół to zaś wcale nie muzyczni wirtuozi, a ekipa równie żądnych pieniędzy, choć niezbyt rozgarniętych oszustów. Problem w tym, że pani Munson wcale nie jest osobą, którą łatwo oszukać - dociekliwa staruszka odkrywa plany przestępczej piątki. Jedynym wyjściem jest więc kobietę wyeliminować. A to wcale nie jest proste zadanie... Film jest luźną wersją brytyjskiej komedii z 1955 roku zatytułowanej "Jak zabić starszą panią". Podczas gdy oryginał był filmem błyskotliwym a kreacja Aleca Guinessa wręcz popisowa, obraz braci Coen wydaje się nie wykraczać poza utarte ramy slapstickowych komedyjek, z których pośmiać się niby można, ale o których zapomina się zanim jeszcze przeminą napisy końcowe. Idea przeniesienia akcji na Południe USA wydawała się znakomitym posunięciem, tym bardziej, że fascynacja i wiedza Coenów na temat tamtych terenów jest niezaprzeczalna. Tutaj jednak bracia nie wysunęli się ani odrobinę ponad powielanie stereotypów i użycie gagów, które widzieliśmy już w tego typu produkcjach milion razy. Humor, który wynika wyłącznie z problemów gastrycznych jednego z opryszków czy też dziwnych perturbacji językowych profesora Dorra również nuży szybko i im bliżej końca, tym bohaterom trudniej przyciągnąć uwagę widza. Nawet Tom Hanks, dawno nie oglądany w komediowej roli nie pomaga tej produkcji, tym bardziej, że sam sprawia wrażenie, jakby jego postać nie wydawała mu się interesująca. W "Ladykillers" urzekła mnie w zasadzie wyłącznie muzyka autorstwa T-Bone Burnette'a, który ponownie udowodnił, że jeśli chodzi o znajomość i filmowe zastosowanie dźwięków amerykańskiego Południa nikt nie może się z nim równać. "Ladykillers" to jednak nie film muzyczny, a więc mamienie widzów tylko tym argumentem mija się z celem. Moim zdaniem to produkcja bardzo przeciętna. Ale jeśli koniecznie chcecie się o tym przekonać na własnej skórze, idźcie do kina.