Recenzja filmu

Viramundo (2013)
Pierre-Yves Borgeaud

W stronę nowego, lepszego świata

Opowiadając o swoim bohaterze, Borgeaud zbyt mocno wierzy w magnetyzm swej postaci. W "Viramundo" nie ma do opowiedzenia konkretnej historii, która mogłaby być metaforą czegoś większego.
Gilberto Gil ma w sobie niezwykły spokój. Siedemdziesięcioletni mężczyzna sprawia wrażenie człowieka, który widział zbyt wiele, by pozwalać sobie na zbędny dramatyzm i wystarczająco doświadczonego, by z pokorą przyglądać się życiu. W ojczystej Brazylii był popularnym muzykiem, legendą bossa novy i ministrem kultury. W kraju o ogromnym społecznym rozwarstwieniu próbował wprowadzić równość w dostępie do kultury. Dziś także wierzy, że za pomocą muzyki i nowych technologii można przekraczać dzielące ludzi granice. Rusza więc w podróż do Australii, Afryki i Ameryki Południowej, by rozmawiać z mieszkańcami tamtych rejonów, grać muzykę i walczyć z uprzedzeniami.

Aby stworzyć dobry dokument, nie trzeba wcale wykoncypowanej konstrukcji, która narzucałaby formę na opowiadaną rzeczywistość. Czasem wystarczy ciekawy bohater i pokora niezbędna do tego, by go wysłuchać. W "Viramundo" Borgeaud zdaje egzamin z pokory – jego kamera wędruje za bohaterem i relacjonuje jego opowieść. Szwajcarski reżyser nie próbuje przyćmić swojego bohatera, ale po seansie "Viramundo" trudno stwierdzić, czy to kwestia reżyserskiej dyskrecji czy braku pomysłu na opowiedzenie historii Gilberto Gila.

Bohater, który jest największą siłą filmu Borgeauda, bywa też jego słabością. Ten sędziwy mędrzec raz uwodzi charyzmą, kiedy indziej zaś rozczula swoją naiwnością. Słuchając jego opowieści o potrzebie tolerancji, o tym, że wszyscy jesteśmy równi, a ludzie powinni otwierać się na siebie, można odnieść wrażenie, że słuchamy nie doświadczonego człowieka, ale kandydatki na Miss Universe wycierającej sobie gębę okrągłymi frazesami.  

Opowiadając o swoim bohaterze, Borgeaud zbyt mocno wierzy w magnetyzm swej postaci. W "Viramundo" nie ma do opowiedzenia konkretnej historii, która mogłaby być metaforą czegoś większego. Szwajcar rezygnuje z dokumentalnej "akcji", ale w zamian nie oferuje niczego innego. "Viramundo" to filmowa podróż, która nie przybliża do bohatera, będąc jedynie zaproszeniem do przejażdżki przez kontynenty i kultury. Gil, którego poznajemy w pierwszych scenach filmu, po dziewięćdziesięciu minutach nie staje się ani trochę bliższy. A szkoda.

Borgeaud nie potrafi wybrać odpowiedniej konwencji dla swojej opowieści. Decyduje się na relację towarzyszącą, ale nie wie, dokąd zaprowadzić ma wspólna podróż. W efekcie otrzymujemy płaski psychologiczny portret i ciąg efektownych obrazków przedstawiających kulturową różnorodność kolejnych krajów i kontynentów. Jak na film, który szerzyć ma ideę równości i tolerancji, zbyt wiele w "Viramundo" postkolonialnej pryncypialności, uproszczeń i  etnograficznej ciekawskości.
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik '83. Krytyk filmowy i literacki, dziennikarz. Ukończył filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współpracownik "Tygodnika Powszechnego" i miesięcznika "Film". Publikował m.in. w... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones